wtorek, 5 listopada 2013

Z post-punkiem w Orient. Tam i z powrotem.

                Są na tym świecie zespoły, których jakakolwiek klasyfikacja nastręcza niemałych problemów. Artyści, którzy w swojej twórczości mieszają ze sobą tak wiele muzycznych światów i robią to w tak wizjonerski sposób, że właściwie sami w sobie stają się osobnym gatunkiem. Często zdarza się niestety tak, że taki gatunek umiera wraz z zespołem, który go stworzył, albo produkuje hordy nieudolnych naśladowców, którzy zarzynają cały urok pierwowzoru.
                23 Skidoo był na tyle oryginalnym tworem, ze właściwie nisza, którą stworzyli ograniczyła się do ich własnej muzyki. Muzykę zaś zespół braci Tumbull tworzył niesamowitą. Za jedno z najlepszych ich dokonań uważam płytę „Urban Gamelan”, wydaną w orwellowskim roku 1984.
                Zawartość albumu to muzyczna podróż, rytmiczno-dźwiękowa budowla osadzona na postpunkowo-dubowym fundamencie. Momentami pojawia się reggae i echa funku oraz industrialne wycieczki, trochę w stylu Cabaret Voltaire. Tym co jednak naprawdę wyróżnia 23 Skidoo jest wyraźna inspiracja atmosferą i muzyką Dalekiego Wschodu, i nie bez znaczenia jest tu fakt wcześniejszej eskapady brytyjskiego bądź co bądź zespołu do Indonezji. To z tamtych rejonów świata zaczerpnęli i zaadaptowali dla swoich potrzeb mnóstwo dźwiękowych inspiracji.  „Urban Gamelan”  to industrialno-postpunkowe world music. To kolaż, w którym wszystko jest wyważone, żaden z elementów układanki nie dominuje nad innymi. Wszystko składa się tutaj na zrównoważoną całość, która z każdą minutą trwania albumu fascynuje i wciąga. Ta muzyka jest w pewnym sensie rytuałem – orientalnym i tajemniczym, ale kuszącym i zachęcającym do poznania go bliżej. 




wtorek, 22 października 2013

Awangardowy blues, freejazzowy rock.

                Nie ma chyba drugiej takiej płyty w historii, na której pod pozorami koszmarnego chaosu kryła by się tak znakomicie przemyślana muzyka. Trzeci studyjny album Captain Beefheart & His Magic Band, czyli zrealizowany w 1969 roku „Trout Mask Replica” to owoc pozostawienia genialnemu szaleńcowi Donowi Van Vlietowi  całkowitej wolności artystycznej podczas nagrań, zapewnionej przez nie mniej szalonego realizatora albumu – przyjaciela Van Vlieta ze szkolnych lat – Franka Zappę.
                Połączenie tych dwóch nazwisk w jednym miejscu, już w zasadzie gwarantuje dawkę muzycznego odjazdu i abstrakcji przekraczającą wszelkie, nawet najbardziej liberalne normy. I taki jest ten album: absurdalne podziały rytmiczne, muzycy sprawiający wrażenie, że każdy gra dla siebie, partie instrumentów poruszające się w różnych metrach by zaraz idealnie zejść się przy kolejnym takcie. Brak w tej muzyce jakiejkolwiek przewidywalności czy powtarzalności, ona cały czas „dzieje się”. To jeden z tych albumów, których albo słucha się z uwagą, albo nie słucha się wcale. Inaczej nie sposób obcować z zawartością „Trout Mask Replica” – słuchanie tej płyty, jest jak oglądanie obrazu złożonego z wielu innych, dużo mniejszych, które widziane z daleka dają wrażenie całość. Korzenie tej muzycznej hybrydy to z jednej strony blues, amerykański folk i rock, a z drugiej jazz, improwizacja i awangarda. Absolutny tygiel, z którego  wyłoniła się nowa niepowtarzalna jakość. Ponadczasowość tego albumu, ma też zapewne swoje źródło, w tym, że do Capitana Beefhearta nie docierały tłumaczenia muzyków biorących udział w sesji, że czegoś nie da się zagrać - wszystko co wymyślił, miało zostać zagrane dokładnie tak jak tego chciał – krążyły pogłoski, że Van Vliet terroryzował muzyków ze swojego zespołu aby osiągnąć zamierzony efekt – zdecydowanie wyszło to muzyce na dobre.

                Ciekawostką jest fakt, że praktycznie cały materiał na album został zarejestrowany podczas jednej, trwającej cztery i pół godziny sesji nagraniowej. Zappa, który w tym czasie udał się na spoczynek, przekonany, że zespołowi uda nagrać się najwyżej kilka numerów, był tak zszokowany tym co usłyszał, że kazał muzykom powtórzyć nagranie. Niezrażony Beefheart ze swoim Magicznym Zespołem nagrali więc jeszcze raz to samo – dokładnie tak samo jak za pierwszym podejściem.




środa, 25 września 2013

Viva La Trombone Evolution!

                Puzon rzadko bywa w jazzie instrumentem pierwszoplanowym, pojawia się raczej w większych składach i to raczej jako „instrument z tła”. Nieczęsto też puzoniści występują w nagraniach w roli lidera składu. Są jednak wyjątki – należy do nich nagrana w 1963 roku płyta Grachana Moncura III pod tytułem „Evolution”.
                W sesji nagraniowej wzięła udział śmietanka muzyków ze stajni Blue Note (między innymi trębacz Lee Morgan i saksofonista altowy Jackie McLean). Sugerując się składem należałoby się spodziewać solidnej porcji hard i bebopu, jednak „Evolution” to jedno z tych nagrań, które stoją na pograniczu muzycznych epok. Muzyka osadzona jest w tradycji bopowej, ale słychać otwarcie się na nowe, instrumentaliści grają z dużą swobodą i pozostawiają sobie  nawzajem wiele przestrzeni. Sekcja rytmiczna (kapitalny Tony Williams na bębnach i Bob Cranshaw na kontrabasie) nie powtarza stale tych samych układów, w zamian za to, razem z resztą zespołu budując napięcie i dramaturgię utworów. Lekkości brzmieniu nadaje grający na wibrafonie Bobby Hutcherson. Całość swoją grą spina lider – jest to naprawdę jedna z niewielu okazji aby posłuchać puzonu w roli instrumentu solowego.
                Słuchając tej płyty mam wrażenie lekkości - jak gdyby muzycy płynęli, czy raczej frunęli ponad gruntem tworzonym przez grę sekcji. Raz wyżej, raz niżej, ale od pierwszej minuty nie opuszcza mnie uczucie unoszenia się w powietrzu, swobodnego lotu, opadania korkociągiem i znów lotu w górę (pewnie nieprzypadkowo pierwsza kompozycja z albumu nosi tytuł „Air Raid”).

                Muzyka  zawarta na „Evolution” poprzez swobodę i przestrzeń jaką mają poszczególni instrumentaliści, jest chyba jednym z pierwszych nieśmiałych kroków w odchodzeniu od bopu i kierowaniu się w stronę free-jazzu. Jest zapowiedzią tego jak miała wyglądać afroamerykańska awangarda muzyczna w USA w drugiej połowie lat ’60 XX wieku. Płyta, która nie zyskała chyba nigdy szalonej popularności, ale którą zdecydowanie warto poznać, jeżeli choć raz zastanawiało się nad tym kiedy coś w jazzie „przeskoczyło”  ze starego w nowe.


"Air Raid"


"Monk In Wonderland"


niedziela, 1 września 2013

Wiedźma Króla Buzzo.

                Zawsze miałem wrażenie, że (the) Melvins to zespół w naszym kraju okrutnie niedoceniony. Owszem zagrali u nas kilka koncertów, maja oddaną grupę fanów, ale nie są obecni w powszechnej świadomości miłośników mocnego gitarowego grania, w takiej skali jaka jest im należna. Płyty (the) Melvins powinno się puszczać wszystkim małolatom, którzy zachwycają się takimi słabiznami jak na przykład Nirvana (z kolei w przypadku tego zespołu nigdy nie byłem w stanie zrozumieć powszechnego kultu jakim jest otaczany).
Załoga Buzza Osborne’a to zespół ważny przynajmniej z dwóch powodów: wymyślili grunge (który przeżyli) i walnie przyczynili się do powstania sludge-metalu. Śmiem twierdzić – i nie jestem w tym twierdzeniu odosobniony, że bez (the) Melvins nie byłoby tych wszystkich Nirvan, Soungardenów czy Alice In Chainsów, ale i chociażby Toola.
„Stoner Witch” to siódmy album zespołu nagrany w roku 1994, czyli w czasach największego grunge’owego boomu. Muzyka na nim zawarta to bardzo charakterystyczna dla tej grupy mieszanina zadziornego brzmienia i  wpadających w ucho riffów, jest też sporo grania w wolnych tempach, ale są i miłe gitarowe „kopnięcia” (moi osobiści faworyci to „Sweet Willy Rollbar” i „Magic Pig Detective”). Momentami - co również charakterystyczne dla tego zespołu - muzyka zahacza o eksperyment i nieźle pokręcone muzyczne żarty. Panowie wyraźnie bawią się swoim graniem. Słuchając ich muzyki często mam wrażenie, że byli o krok do przodu w stosunku do tego co w tym samym czasie nagrywały inne zespoły. Ich muzyce nie można przy tym wszystkim odmówić mocy, uroku, ale i pewnej dawki - dziwnej - ale jednak przebojowości. Do tego wszystkiego dochodzi jeszcze specyficzny humor zawarty w tekstach.
Podsumowując - (the) Melvins to świetny i ważny zespół – szkoda, że tak słabo u nas znany, a „Stoner Witch” to płyta godna polecenia każdemu, kto ceni sobie mocne, gitarowe a przy tym nieszablonowe granie.to zepół w naszym kraju


sobota, 10 sierpnia 2013

Co cesarskie to Zornowi...

                Ta płyta mną wstrząsnęła. Każdy, kto słucha muzyki zna to uczucie, kiedy wkłada świeżo odfoliowaną płytę do odtwarzacza i wciska „play” czekając, co się wydarzy. Po odpaleniu tej konkretnej, zawartość przeszła moje najśmielsze oczekiwania (a twórczość Johna Zorna śledziłem już wcześniej – nie wyobrażam sobie reakcji osoby kompletnie nie mającej pojęcia któż to jest pan Zorn).
                Muzykę na ten album stworzył John Zorn kierując się chyba zasadą Alfreda Hitchcocka, mówiącą że najpierw powinno nastąpić trzęsienie ziemi, a potem napięcie już tylko rośnie. Płyta została podzielona na sześć części nazwanych Litaniami, każda kolejna jest dźwiękową ilustracją szaleństw i wyrafinowanego bestialstwa rzymskiego cesarza Heliogabala. Słuchacz od początku zostaje zaatakowany przez ciężkie uderzenie  sekcji rytmicznej w składzie Trevor Dunn i Joey Baron mieszczące się stylistycznie pomiędzy metalem a noisem. Na tle sekcji zupełnie atonalne wokalizy wykonuje Mike Patton – niezrównany jeżeli chodzi o wszelkie wokalne szaleństwa, co na tym albumie udowadnia w pełnej krasie, szczególnie popisując się w Litanii Czwartej. Środki wyrazu użyte na tym albumie są jednak dużo bogatsze, miejscami pojawiają się ambientowo-elektroniczne wyciszenia (Odpowiedzialna za nie jest Ikue Mori) i piękne żeńskie chórki. Prawdziwą solą tej płyty są jednak organy Hammonda, za którymi zasiada Jamie Saft, w chwilach wytchnienia po spazmatycznych atakach sekcji i świdrująco-atonalnych popisach duetu Patton/Zorn to właśnie gra Safta buduje napięcie, a gdy pozostali muzycy znów podkręcają obroty, pokrywa i uzupełnia całość klawiszowymi plamami i pasażami.

                Ten album stworzył w mojej głowie kompletnie nową definicję ekstremy w muzyce. Pierwsze jej odsłuchanie nie było właściwie słuchaniem, nazwałbym to raczej zderzeniem z nową jakością – brutalna, momentami wręcz wulgarna siła metalu i noise’u poprzeplatana koronkowej urody przerywnikami czerpiącymi zarówno z ambientu jak i chorału, a całość doprawiona awangardą i free jazzem. Totalny muzyczny tygiel, którego wysłuchanie rodzi nieco schizofreniczne odczucia, ale chyba taki był właśnie zamiar twórców biorąc pod uwagę biografię nieświętego patrona płyty.

"Litany I"


"Litany III"


poniedziałek, 22 lipca 2013

Jazz punkowe jaszczurki.

The Lounge Lizards zostało założone przez braci Lurie pod koniec lat ’70 XX wieku w Nowym Jorku. Wkrótce potem nagrali debiutancki album zatytułowany po prostu „The Lounge Lizards”. W muzyce zespołu zdecydowanie czuć ducha wielkiego miasta. W kolejnych utworach – podobnie jak na ulicach metropolii – dzieje się wiele. Jest ładnie, melodyjnie, ale i jazgotliwie, momentami chaotycznie. Choć na pólkach sklepowych ich nagrania lądują zwykle w kategorii „jazz”, jest to z pewnością zbyt wielkie uproszczenie.
Pierwszym moim skojarzeniem po zapoznaniu się z zawartością muzyczną debiutanckiego krążka było słowo „energia”. W grze zespołu wszystko wydaje mi się podporządkowane jednemu celowi – wykrzesaniu jak największej jej ilości. Nie wszystko musiało zostać zagrane perfekcyjnie od strony technicznej, to zdecydowanie nie jest muzyka dla miłośników wirtuozerskich popisów.

Słuchając tej płyty mam wrażenie, że muzycy po prostu świetnie bawili się podczas nagrania i postanowili pojechać zupełnie bez trzymanki. I pojechali ostro od punkowego chaosu do jazzowej improwizacji. Saksofon Johna Luriego raz brzmi jak wyjęty z dancingu, by zaraz krzyczeć niczym rozwydrzone dziecko. Jest na tej płycie też trochę  hałaśliwego gitarowego grania spod znaku The Velvet Underground. Są również świetne partie klawiszy na których zagrał Evan Lurie. Nad wszystkim króluje jednak niesamowita energia – ta sama, która nigdy nie pozwala takim miastom jak Nowy Jork położyć się do snu.



piątek, 28 czerwca 2013

Magiczna muzyka znad fiordów.

                Za oknem kolejny deszczowy wieczór. Taka aura sprzyja muzyce nostalgicznej, ale też nieco „odjechanej”. Dziś napiszę więc o płycie wprost idealnej do słuchania w tego rodzaju okolicznościach.
 Wydany w 1988 roku przez wytwórnię ECM album "Rosenfole: The Medieval Songs From Norway." to muzyczna kooperacja saksofonisty Jana Garbarka i folkowej wokalistki Agnes Buen Garnas. Płyta - jak wskazuje sam tytuł - zawiera interpretacje średniowiecznych norweskich pieśni. Za oprawę muzyczną odpowiedzialny jest Garbarek, który zagrał na wszystkich instrumentach pojawiających się na albumie (oprócz saksofonów były to między innymi bębny, syntezatory i masa różnych przeszkadzajek). Garnas dopełniła całości swoim charakterystycznym ostrym i czystym śpiewem. Wszystkie utwory zaśpiewane zostały przez nią w języku staronorweskim.
 Pomimo, że powszechnie uważa się Garbarka za ojca chrzestnego skandynawskiego jazzu, nie jest to płyta jazzowa. Jest to raczej transowo-folkowa wariacja na temat średniowiecznej muzyki znad fiordów, ubrana w tak charakterystyczne dla tego muzyka chłodne, stonowane brzmienia. Muzyka nie zatraca jednak przez to swojego rodowodu – wyraźnie słychać jej średniowieczne korzenie.

Ta płyta niesamowicie wciąga. Ma w sobie coś co nie pozwala przerwać słuchania. Jeżeli już się ją włączy, nie ma się ochoty przestać. Muzyka absolutnie magiczna.



wtorek, 7 maja 2013

Who makes this noise?


                O płycie będącej rejestracją koncertu chyba jeszcze tu nie pisałem, a płyty „live” lubię bardzo – i zdecydowanie wolę takie, które są zapisem jednego występu, niż te, które są zlepkiem fragmentów kilku różnych koncertów.
                Do moich zdecydowanych faworytów wśród nagrań koncertowych należy album zarejestrowany w roku 1970 przez brytyjską grupę The Who „Live at Leeds”. Uwielbiam jakże charakterystyczną chropowatość brzmienia, energię która bije z praktycznie każdego utworu i przede wszystkim dzikość muzyki The Who – bodaj najbardziej energetycznego i najostrzej grającego zespołu powstałego w latach ’60 XX wieku, który pomimo trochę „beatlesowskich” momentów w melodiach i zaśpiewach, swoją twórczością zapowiadał mający narodzić się za niemal dekadę punk-rock.
                Świetny koncert, kapitalna płyta – pozostaje mi jedynie żałować, że słuchając tych nagrań mogę sobie tylko wyobrażać wizualną stronę show, które fundowali fanom Pete Townshend, Keith Moon, Roger Daltrey i John Entwistle.


sobota, 4 maja 2013

Mistyczna podróż do wnętrza jazzu.


                Nie jest łatwo pisać o muzyce geniusza, a John Coltrane bez wątpienia był artystą genialnym –słuchanie jego płyt z drugiej połowy lat sześćdziesiątych to niesamowite, wręcz mistyczne przeżycie. Zastanawiam się czasem czy któreś z tych nagrań można wyróżnić i dochodzę do wniosku, że należy traktować je całościowo, jako zapis jedynego w swoim rodzaju artystycznego transu.
                Nie znaczy to jednak, że nie ma dla mnie momentów szczególnych w dyskografii Coltrane’a z tamtego okresu – na pewno takim momentem jest płyta „Kulu Se Mama” nagrana w roku 1965, a wydana dwa lata później. Muzyka z tego albumu zdaje się pulsować i żyć własnym życiem. Słuchając tej płyty zawsze mam w głowie skojarzenie z podrożą w głąb samego siebie, ale też z jakąś astralną, pozacielesną podróżą duszy. To muzyka stworzona by poczuć i przeżyć, coś czego nie da się opisać w słowach, by ją choć trochę zrozumieć należy zatopić się w niej bez reszty.
 „Kulu Se Mama” to dla mnie nagrania, które udowadniają ,że genialne dzieła powstają zwykle nie tylko dzięki sprawności artysty, ale i dzięki pierwiastkowi duchowemu, który poprzez sztukę ujawnia się w naszym świecie.


czwartek, 4 kwietnia 2013

Chcę być Twoim psem...


                The Stooges to zespół, którego tworczość jest kwintesencją dzikości oraz nieokiełznania muzyki rockowej. Duża w tym zasługa charyzmatycznego frontmana – Jimmi’ego Osterberga – znanego światu pod scenicznym pseudonimem Iggy Pop. The Stooges pod koniec lat sześćdziesiątych dwudziestego wieku stali się prorokami nowej muzyki – rodzącego się w bólach punk rocka.
Pierwsza płyta zawierająca takie klasyki jak „I Wanna Be Your Dog” czy „No Fun” udowadnia dobitnie, że to, co mieli do zaproponowania prawie dekadę później Sex Pistols wcale nie było już pierwszej świeżości, a ścieżka brudnego i hałaśliwego grania została już przetarta. Laur pierwszeństwa należy się Iggy’emu również w dziedzinie scenicznych wybryków, by wspomnieć tylko o oddawaniu moczu na publiczność, czy samookaleczaniu.
Jednym z ciekawszych utworów na płycie jest hipnotyczne „We Will Fall”, kojarzące mi się nieodparcie z pierwszym albumem The Doors, i poza tym transowym przerywnikiem cały pierwszy album The Stooges to kipiąca dziką energią solidna porcja gitarowego grania. Przez lata zespół i sam lider nie wytracili swojej energii, o czym miałem okazję się przekonać na zeszłorocznym Off Festiwalu - pomimo wieku wciąż potrafią rozgrzać publiczność do białości. Był to jeden z najlepszych rockowych koncertów na jakich zdarzyło mi się być.




piątek, 29 marca 2013

Halo, halo - mówi Londyn...


                The Clash to w moim prywatnym rankingu jeden z zespołów wszechczasów. Dla szeroko pojętej muzyki alternatywnej były tym czym The Beatles dla muzyki popularnej. Po nich już nic nie było takie samo, a całe rzesze zespołów zarówno punkowych, indie-rockowych, post-punkowych, alternatywnych jak i artystów związanych z rapem czy sceną techno wymienia ten zespół jako jedną ze swoich głównych inspiracji (informacja dla roczników powyżej 1990 – to nie The Clash coverowali Cypress Hill, tylko na odwrót).              
                Skoro The Clash byli Beatlesami muzyki alternatywnej – by trzymać się tego porównania - to ich „Sierżantem Pieprzem” bez wątpienia był album „London Calling”. Na tej płycie Joe Strummer z kolegami pokazali, że punk to nie tylko trzy akordy, ale poszukiwanie w różnych, czasem dość zaskakujących kierunkach muzycznych. Muzyka na tym –wydanym w 1979 roku - albumie to eklektyczne połączenie punk-rocka, reagge, rockabilly i popu. Teksty utworów są jak zwykle u The Clash zaangażowane społecznie, a prawie każdy utwór ma w sobie mniejszy lub większy przebojowy potencjał, nie tracąc przy tym na autentyczności. Okładkę płyty zawsze odbierałem jako swoisty manifest - poprzez nawiązanie do okładki pierwszego albumu Presleya, The Clash obwieszcza, że czas na zmianę warty na rock'n rollowym szczycie – i rzeczywiście - „London Calling” może uchodzić za przykład jak się robi płyty, które na zawsze wchodzą do kanonu  muzyki.


piątek, 22 marca 2013

Z archiwum polskiego yassu.


                W poniedziałek dotarła pod moje drzwi przesyłka z książką autorstwa Sebastiana Reraka „Chłepcąc ciekły hel - historia yassu”, wydana przez gdyńskie stowarzyszenie A Kuku Sztuka (serdeczne podziękowania dla pani Emilii Orzechowskiej za szybką wysyłkę). Autor pokusił się o spisanie dziejów zupełnie oryginalnego muzycznego zjawiska jakim był yass – wypadkowa punka, jazzu, muzyki awangardowej oraz tego co się akurat twórcom zagrało. Pomimo sporej objętości książkę czyta się znakomicie, lektura absolutnie się nie dłuży. Widać, że autor włożył w jej napisanie mnóstwo czasu i pracy.
                Yass narodził się w Trójmieście w okresie przełomu ustrojowego i był muzyką swoich czasów – nieprzewidywalny, dziki, wywracający zastaną rzeczywistość do góry nogami, najważniejszą zaś formacją dla tego nurtu był zespół Miłość. To w Miłości założonej przez Ryszarda „Tymona” Tymańskiego na gruzach nowofalowego Sni Sredstvom Za Uklanianie, jedne z pierwszych ważniejszych kroków muzycznych postawili między innymi Leszek Możdżer czy Mikołaj Trzaska. Wokół tej i innych formacji sceny yassowej skupili się wówczas muzycy, którzy dziś stanowią czołówkę polskiej muzyki jazzowej i improwizowanej. Należy w tym miejscu wspomnieć też o - nieżyjącym już niestety - Jacku Olterze,  jednym z najzdolniejszych perkusistów w historii polskiej muzyki. W tamtym okresie był on filarem dużej części projektów wyrosłych wokół środowiska yassowego. Jednym z moich ulubionych projektów gdzie udzielał się zarówno Tymański, Olter Trzaska, Gwinciński  jak i kilku innych muzyków były istniejący stosunkowo krótko zespół Trupy. Formacja ta krążyła w swojej muzyce pomiędzy jazzem, klimatami beatlesowskimi  a punkową energią. Nagrali zaledwie jeden album i trzy piosenki do wydanej wspólnie z Miłością ścieżki dźwiękowej do filmu „Sztos”. Muzyka do dziś broni się świetnie, aż trudno uwierzyć, że od jej nagrania minęło już prawie dwadzieścia lat.


czwartek, 21 marca 2013

Niewinny czarodziej.


                Dziś o człowieku, który wolał być muzykiem niż lekarzem. Krzysztof „Komeda” Trzciński, bo o nim mowa, miał niesamowity talent pisania prostych, opartych na kilku dźwiękach melodii, które  automatycznie zapadają w pamięć. Z pewnością  ułatwiało mu to pracę nad muzyką do filmów, a jego „Kołysanka” napisana do filmu „Dziecko Rosemary” do dziś jest jednym z najchętniej interpretowanych przez innych artystów (nie tylko jazzowych, żeby wspomnieć tylko o metalowej wersji nagranej przez zespół Fantomas) motywów muzycznych.
                Jednak nie tylko muzykę filmową komponował Krzysztof Komeda, artysta o niezwykle szerokich horyzontach, jako jeden z pierwszych pokazał bez kompleksów, że w Europie można grać jazz nie kopiując ślepo wzorców amerykańskich, za to można twórczo je rozwijać. Komeda wplatał w swoją muzykę coś, co krytycy ochrzcili „polską duszą”,  i rzeczywiście jest w jego muzyce jakaś wibracja, której nie ma jazz amerykański. Płytę „Astigmatic” można zaś śmiało uznać za Opus Magnum tego tragicznie i zdecydowanie przedwcześnie zmarłego artysty.



wtorek, 19 marca 2013

Kozi trans.


                Miałem nadzieję, że zagrają w tym roku w Polsce – i zagrają, na Off Festivalu w Katowicach. Trzeba więc biec po bilet, bo takiej mieszanki transowego rocka, szamańskich rytmów i zaśpiewów rodem z serca Czarnego Lądu jak na debiutanckiej, zeszłorocznej płycie szwedzkiego zespołu Goat nie usłyszycie nigdzie. „World Music” w moim prywatnym rankingu najlepszych płyt wydanych w roku 2012 zajmuje jedną z najwyższych pozycji, z niecierpliwością czekam aby usłyszeć ich muzykę na żywo.    

poniedziałek, 18 marca 2013

Apokaliptyczne żarty.


                Ktoś kiedyś napisał o tej płycie, że mogłaby być ścieżką dźwiękową do końca świata, Coś w tym stwierdzeniu musi być, bo w momencie debiutu Killing Joke, chyba żaden inny zespół nie grał równie ponurej i apokaliptycznej muzyki, a i niewielu wykonawców później  zbliżyło się do poziomu prezentowanego przez załogę Jaza Colemana w roku 1980.
Dużo ze swojej atmosfery płyta zawdzięcza właśnie liderowi grupy, który swoim charakterystycznym głosem i sposobem artykułowania dźwięku ( bo ciężko to, co robi Jaz  Coleman nazwać śpiewem) wprowadza do prostej post-punkowej muzyki jakieś nieziemskie szaleństwo Podobnie jak syntezatory, na których gra dodają muzyce sporo chłodu i niepokojącego klimatu.
„Killing Joke” to płyta, która stała się jednym z kamieni milowych zarówno dla post-punka, metalu, industrialu jak i rocka gotyckiego. Między innymi tą płytą inspirował się kilka lat później Tomasz Adamski nagrywając z zespołem Siekiera „Nową Aleksandrię” , a muzyków z zagranicy, którzy przyznają się do czerpania z twórczości Colemana i spółki nie jestem w stanie wymienić, bo lista nazwisk jest naprawdę imponująca. Zdecydowanie warto znać ten album.


niedziela, 17 marca 2013

Cichej drogi już czas.


                Dziś o albumie, którym Miles Davis na dobre  rozpoczął „elektryczny” okres w swojej twórczości, a ja z kolei od tej płyty, kilka dobrych lat temu rozpocząłem moją przygodę z muzyką Milesa. Przyznam nieskromnie, że był to początek co najmniej bardzo dobry, i uważam od tamtego czasu, że słuchanie jazzu należy rozpoczynać właśnie od „In A Silent Way”.
                Wydana w 1969 roku płyta zawiera tylko dwie kompozycje. Davis zrezygnował z „piosenkowych” czasów utworów i postanowił rozbudować je aż do formy suity. Dzięki temu kiedy słucham tego albumu mam wrażenie ciągłości, moja percepcja nie jest zmuszona do „przeskoków” co pięć, czy sześć minut, mogę coraz bardziej zanurzać się w muzykę, która jest (piszę to z pełną świadomością) chyba najlepszą dźwiękową ilustracją spokoju i ciszy jaka kiedykolwiek powstała.  „In A Silent Way” to płyta wyciszająca i elektryzująca zarazem, ta muzyka płynie, muska słuchacza delikatnie, ale gdzieś pod spodem ma niesamowity nerw, jakąś iskrę, jakby podskórnie pulsowała skrywaną na pierwszy rzut ucha energią.
 Jak zawsze u Milesa genialnie grają instrumentaliści, jak gdyby już w momencie nagrywania mieli świadomość, że tworzą dzieło przełomowe. Davis prawdopodobnie miał jakiś nadprzyrodzony dar do tworzenia wyśmienitych składów, a muzycy, którzy rozpoczynali kariery w jego zespole zwykle zachodzili bardzo daleko na swojej twórczej drodze.


sobota, 16 marca 2013

Relaks sobotniej nocy.


                Szukałem dzisiaj płyty, przy której mógłbym się dobrze zrelaksować, i tak jak jest napisane w Piśmie - szukajcie, a znajdziecie - znalazłem. Solowy album pianisty Theloniousa Monka „Solo Monk” wydany w 1965 roku.  Album solowy sensu stricto można by śmiało napisać - tylko Monk i fortepian.
                Co mnie najbardziej urzekło na tej płycie? Miękkie, ciepłe brzmienie, piękne kompozycje a szczególnie to, że słychać jak Monk podczas gry ni to podśpiewuje, ni to mamrocze coś pod nosem.



piątek, 15 marca 2013

Stoner California Dreamin'.


                Za oknami ciągle zima, więc czas chyba trochę się ogrzać. Proponuję dziś wycieczkę do słonecznej Kalifornii, ale bez obaw nie będzie to tekst o The Offspring, czy innej pop-punkowej gwiazdce. Co więcej nigdy o pop-punku tutaj tekstu nie będzie. Uprzedzam, żeby ktoś nie poczuł się zawiedziony, gdyby takiego tekstu oczekiwał.
                Dzisiaj jak już wspominałem udamy się do Kalifornii, a dokładniej do miejscowości Palm Desert , gdyż tam powstał, i przez całą swoją karierę stacjonował zespół Kyuss. Co mogą robić nastolatkowie, gdy dookoła swojego miasta mają tylko pustynię? Mogą założyć zespół, nagrywać  płyty i grać koncerty na tejże pustyni, podpinając cały sprzęt  do benzynowych generatorów prądotwórczych – oczywista odpowiedź, prawda?
                Kyussa uwielbiam za ich brzmienie – ciężkie i brudne, jakby im ktoś do pieców nasypał ze trzydzieści kilo pustynnego piachu Poza ostrym łojeniem Josh Homme i jego koledzy potrafili zaserwować też tu i ówdzie bardzo fajne, zapadające w pamięć melodie.
                Dlaczego akurat  płyta „Blues For The Red Sun”?  Może dlatego, że pozbyła się już nadmiaru toporności debiutu „Wretch”, zachowała jednak surowość brzmienia i jest świetnym wstępem do tego co wydarzyło się później na najbardziej przebojowej płycie Kyussa  „Welcome To Sky Valley”.



 

czwartek, 14 marca 2013

Hasidic New Surf.


                Dzisiaj w dalszym ciągu o płytach zeszłorocznych. Próbowaliście sobie kiedykolwiek wyobrazić jak brzmiałby Dick Dale (dla niekojarzących nazwiska – to ten pan od przewodniego motywu muzycznego z filmu „Pulp Fiction”), gdyby nagle zaczął grać muzykę klezmerską? Zapewne nie próbowaliście.
Jest jednak człowiek, który sobie to wyobraził i zagrał, i nagrał z tym materiałem płytę. Mowa tu o gitarzyście Raphaelu Rogińskim, który wspólne z Bartkiem Tycińskim, Macio Morettim i Olą Rzepką stworzyli projekt Alte Zachen. Muzyka, którą zaprezentowali na płycie „Total Gimel” to miks starych melodii żydowskich z brzmieniem surfowym i rockową motoryką. Połączenie, którego słucha się wyśmienicie, a nóżka sama tupie do rytmu. Dodatkowym atutem płyty jest jej produkcja, a właściwie jej brak, co daje nam wrażenie słuchania muzyków  na żywo. Bardzo energetyczna płyta, polecam wszystkim jeśli będzie okazja wybrać się na koncert (ja miałem możliwość podczas Festiwalu Kultury Żydowskiej na krakowskim Kazimierzu).
 Do twórczości Raphaela Rogińskiego, będę jeszcze wracał na łamach tego bloga, bo to artysta niezwykle wszechstronny, ciekawy i poszukujący inspiracji w bardzo różnych muzycznych rejonach. A teraz pora posurfować z chasydami…


środa, 13 marca 2013

Sludge po bizantyjsku.


                Pora, aby przedstawić Wam jedną z najlepszych - moim zdaniem - płyt wydanych w ubiegłym roku. Zastanawialiście się kiedyś czy jest jeszcze coś, co jest was w stanie zaskoczyć w muzyce?
                Mnie płyta zespołu Om „Advaitic Songs”, na którą natknąłem się, szukając w sieci czegoś zupełnie innego, nie tylko zaskoczyła, ale i zauroczyła. Muzyka zawarta na tym wydawnictwie to połączenie sludge metalu z klimatami w stylu Dead Can Dance oraz muzyką z Bliskiego Wschodu - przede wszystkim z terenów dawnego Bizancjum.
Transowa perkusja, przesterowany bas i masa przestrzeni, którą wypełniają instrumenty smyczkowe, klawisze,  perkusyjne przeszkadzajki oraz zarówno męskie jak i żeńskie wokale. Wszystko to razem tworzy klimat, jakiego nie spotkałem na żadnej innej płycie. Polecam słuchać tego wydawnictwa późną nocą, najlepiej w samotności i przy zgaszonym świetle.



wtorek, 12 marca 2013

Człowiek z rogiem.


- Miles Davis wielkim artystą był… i należy podziwiać i zachwycać się…
- A ja nie lubię jazzu, i mnie nie wzrusza, ani nie zachwyca!!!  Mnie wzrusza tylko muzyka rockowa!!!

I cóż począć gdy spotykają się ze sobą dwa tak radykalne punkty widzenia? Należy uzbroić się w cierpliwość i przeczekać wojnę, która lada moment nastąpi lub znaleźć szybko jakiś środek zaradczy. Na szczęście rozwiązanie tego muzycznego pata podsuwa nam sam wielki Miles na swoim albumie z 1981 roku „The Man With The Horn” gdzie pożenił bardzo zgrabnie jazz, fusion, rocka i funk. Zawsze gdy odpalam tę płytę mam nieodparte wrażenie, że nasłuchał się jej Tom Morello przed nagraniem debiutanckiego albumu Rage Against The Machine. 
Co ciekawe w nagraniu albumu wzięło udział oprócz Davisa aż dziecięciu muzyków, mimo to płyta brzmi bardzo spójnie. Świetnie gra basista Marcus Miller, na uwagę zasługuje też gitara Mike'a Sterna w utworze "Fat Time" (to jedyny utwór na płycie, w którym zagrał Stern). Miles pokusił się natomiast o użycie efektu wah-wah podczas nagrywania trąbki, co daje nam dość osobliwy, ale interesujący efekt brzmieniowy.
W moim odczuciu zdecydowanie najbardziej rockowa płyta w dorobku wielkiego jazzmana. 



poniedziałek, 11 marca 2013

Poniedziałkowe depresanty.


                Właśnie przywitał mnie zza okna ponury, deszczowy poniedziałek, a jaka płyta może być bardziej odpowiednia w taką pogodę (a na dodatek w poniedziałek), niż jeden z najbardziej depresyjnych albumów w historii rocka?
                Długo nie potrafiłem przekonać się do nagrań Joy Division, coś mnie w ich muzyce niesamowicie drażniło, ale jednocześnie nie dawało spokoju. Niby słuchałem, ale zaraz puszczałem coś innego. Musiał przyjść odpowiedni moment na docenienie dokonań Iana i spółki  – i przyszedł. Będąc pewnego razu w Komańczy na praktykach, siedziałem ze znajomymi  i prowadzącym do późnych godzin rozmawiając, słuchając muzyki i ogólnie miło spędzając czas. Nagle z głośników poleciało „She's Lost Control” i wtedy dotarło… Wiem, że ta płyta to kanon, ale aby to docenić potrzebowałem tamtego miejsca i tamtego czasu. Muzyka Joy Division już mnie nie drażni, ale zawsze wywołuje we mnie lekki niepokój, a gdy słucham "She's Lost Control" mam na plecach ciarki...

Panie i Panowie, trzecia w nocy, Komańcza – post-punk nocy bieszczadzkiej…


  ALBUM

niedziela, 10 marca 2013

Początki są trudne.


Witam na blogu „Dzikie nuty”. Mam zamiar dzielić się tutaj z Wami efektami moich muzycznych poszukiwań, a nie są to poszukiwania zawężone do jednego tylko gatunku czy stylu.  Spodziewajcie się więc dźwięków pięknie pokręconych, kosmicznych i takich, od których wasze uszy będą krwawić.
Na początek płyta, od której wiele się zaczęło. Wydany w 1992 roku album „Vulgar Display Of Power”, który ja oczywiście usłyszałem dużo później, bo w czasie kiedy zawodnicy z Pantery roznosili w pył kolejne sale koncertowe i demolowali kolejne hotele, ja radośnie zamierzałem podjąć naukę w szkole podstawowej. Nie zmienia to faktu, że kilka lat później zostałem wbity w ziemię mięsistymi riffami Dimebaga i rykiem Phila Anselmo, uzupełnionymi  przez sekcję w składzie Vinnie Paul/Rex Brown. Zawartość płyty świetnie odzwierciedla jej okładka (chyba nie znam lepszej ilustracji zawartości albumu), panowie z Pantery wyprowadzają cios za ciosem, robiąc sobie malutką przerwę w kawałku „This Love”, dość specyficznej balladzie, w której Phil udowadnia, że potrafi oprócz wydobywania z gardła hardcore’owego wrzasku całkiem przyzwoicie śpiewać. Po tej chwili ulgi do końca jest już bez litości. Masywna gra sekcji rytmicznej, riffy w których słychać nie tylko metalową szkołę, ale i wpływ tradycyjnej muzyki z południa Stanów Zjednoczonych, przede wszystkim bluesa, a na dokładkę wściekły wokal Phila. Cud, miód, flaki na ścianach i zęby na podłodze….
Panie i Panowie, czas na rozpierduchę - PANTERA!!!