środa, 6 maja 2015

SWEET JAZZ CHICAGO.

Debiutancki krążek tria z Chicago przynosi porcję bardzo ciekawej muzyki. Bez wątpienia jest to pełnokrwisty, mięsisty jazz. Mocno wczepiony korzeniami w tradycję – o czym przypomina drugi utwór na płycie - interpretacja „The Single Petal of a Rose” Duke’a Ellingtona. Równocześnie zespół nie stroni od wyraźnie nowoczesnego podejścia do gry, w którym jest sporo miejsca na inspirację rockiem oraz rozmaitymi technikami improwizacji.
W skład zespołu wchodzą: grający na saksofonie tenorowym lider Chris Weller, obsługujący instrumenty klawiszowe Cole DeGenova oraz perkusista Devin Drobka. Razem tworzą oni spójny muzyczny organizm – pełen życia i energii.
Otwierająca album kompozycja „D Rover” od pierwszych dźwięków porywa bujającym, nieco chropowatym tematem, który po kilkunastu taktach przeradza się w ciąg zespołowych improwizacji. Znakomite wrażenie wywarła na mnie gra DeGenovy, który oprócz klasycznego fortepianu operuje całym szeregiem syntezatorowych brzmień. Używa ich z doskonałym wyczuciem, co sprawia, ze pomimo sporej dawki elektronicznych klawiszy nie mam wrażenia obcowania z „syntetykiem”.
Perkusista Devin Drobka również daje się poznać w tych nagraniach z jak najlepszej strony. Nieoczywiste rozwiązanie, które stosuje podczas gry pozwalają słuchać tej płyty z prawdziwą przyjemnością. Czasem gra lekko, w sposób łatwo przyswajalny dla ucha, ale kiedy wymaga tego dramaturgia kompozycji potrafi tak zagęścić partie perkusji, że stają się nie tylko rdzeniem utworów, ale także wypełniają niemal każde wolne miejsce pomiędzy innymi dźwiękami. W kilku momentach na płycie prowadzi znakomite improwizacje – mam wrażenie, że to właśnie one stają się osią dla poszukiwań partnerów z zespołu.
Gra Chrisa Wellera na saksofonie jest z jednej strony chropowata, z charakterystycznym przybrudzonym brzmieniem, z drugiej potrafi być bardzo liryczna. Bez wątpienia Mamy do czynienia ze świadomym, ukształtowanym instrumentalistą posiadającym zaplecze warsztatowe pomagające w tworzeniu niebanalnych a mimo to wpadających w ucho kompozycji.

Taka właśnie jest muzyka z debiutanckiego krążka tria Chris Weller’s Hanging Hearts – dużo na niej łatwo zapamiętywalnych, świetnie zakomponowanych tematów mających (oczywiście jak na jazzowe realia) spory przebojowy potencjał. Jednak gdy zespół rozpoczyna improwizacje od razu słychać, że ich ambicją jest tworzenie czegoś więcej niż tylko chwytliwych melodii. Co więcej są w tym znakomici. Wypada tylko żałować, że debiut ukazał się w formie zapakowanego w kartonik CD-R – taka muzyka zasługuje na zdecydowanie lepszą oprawę.


Tekst ukazał się w kwietniowym numerze miesięcznika JazzPRESS.
Link do pobrania numeru:

poniedziałek, 16 lutego 2015

GROOVE JAZZ IS DEAD.

Woodstock Sessions Vol. 2 to wydana w 2014, niejako “po cichu” płyta tria Medeski, Martin and Wood. Album przynosi muzykę łączącą w sobie typowe dla tej formacji, wypracowane przez lata elementy ze sporą dawką dźwiękowych eksperymentów. Za eksperymentalne oblicze wydawnictwa w dużej mierze odpowiada gość formacji – gitarzysta Nels Cline.
Międzynarodowy rozgłos przyniosły grupie albumy gdzie proponowali swoistą odmianę muzyki fusion - połączenie jazzu z solidną, groovową grą sekcji. Tego rodzaju granie, oparte na wyraźnym rytmie jest obecne na nowej płycie w sposób szczątkowy. Groove’owe uderzenia tylko czasami wyłaniają się z dźwiękowej mozaiki, którą tworzy zespół wraz ze swoim gościem, który właściwie zdominował nowy album.
Nels Cline to gitarzysta, który eksploruje różne sposoby wykorzystywania swojego instrumentu. Nieobce mu są rozmaite eksperymenty, niekonwencjonalne metody wydobywania dźwięku, wykorzystywanie sprzężeń jako sposobu budowania wypowiedzi artystycznej. Słychać u niego wyraźnie inspiracje amerykańską awangardą, noisem czy muzyką no wave.
Styl gry i pomysł na muzykę Nelsa Cline’a na Woodstock Sessions Vol.2 splata się w nierozerwalną całość z pochodami basowymi Chrisa Wooda, czy masą perkusyjnych efektów wykorzystywanych przez Billa Martina. Zaskakująco dla mnie mało jest na płycie klawiszy Johna Medeskiego. Partie klawiszy przez większą część utworów pełnią rolę tła, uzupełnienia jaskrawych gitarowych brzmień.
Po niepokojącym intro słyszymy dźwięki organów, które mogą bardzo łatwo skojarzyć się z muzyką sakralną. W tle obecne są perkusyjne przeszkadzajki, pojawia się jednorodny puls perkusji i basu a za moment dołącza do tego dźwiękowego kolażu przesterowana gitara. Po chwili jednak wszystko się miesza, zmienia jak w kalejdoskopie. Muzyka zmierza w kierunku ambientowego odjazdu, z całą masą dziwnych gitarowych efektów, pisków i sprzężeń. Tak jest przez cały album - muzyka cały czas jest płynna i plastyczna. Zawieszona pomiędzy awangardowym gitarowym hałasem, ambientem, wycieczkami w kierunku brzmień afrykańskich, jazzem a nawet bardzo mocnym rockowym graniem. Momentami przywodzi na myśl dokonania grup takich jak Art. Ensemble Of Chicago, by za chwilę przerodzić się w gitarowy jazgot spod znaku Sonic Youth. W tym wszystkim ciągle gdzieś przemykają brzmienia charakterystyczne dla zespołu, przewijając się gdzieś w tle, by czasem przebić się na pierwszy plan.
Nowy album formacji Medeski, Martin and Wood to płyta ciekawa z kilku powodów. Po pierwsze pokazuje jak można odświeżyć brzmienie grupy, z pomocą otwarcia się na odmienne niż do tej pory środki wyrazu. Pokazuje też chyba, że Groove-jazz w jakimś sensie dokonał swojego żywota i trzeba szukać czegoś nowego, by nie stać się monotonnym.

Woodstock Session Vol. 2 może nie jest płytą z kategorii „koniecznie trzeba mieć”, ale spokojnie można ją zaliczyć do płyt oznaczonych jako „warto posłuchać”. Nie jestem tylko do końca pewien, czy na okładce nie powinna zostać zmieniona kolejność nazwisk na Nels Cline + Medeski, Martin and Wood.

Tekst w nieco zmienionej wersji ukazał się w miesięczniku JazzPRESS,
 w numerze z czerwca 2014.
Do pobrania pod linkiem:

czwartek, 29 stycznia 2015

DŹWiĘKI NOCY.

Trzy Tony to bydgoskie trio, którego genezy należy doszukiwać się w środowisku artystycznym skupionym wokół kultowego klubu Mózg. W skład zespołu wchodzą: grający na flecie i obsługujący komputer Tomasz Pawlicki, klarnecista Mateusz Szwankowski oraz perkusista Jacek Buhl. Debiutujący jako trio muzycy nie są jednak nowicjuszami i każdy z nich ma na swoim koncie spory dorobek.
Muzyka, którą trio prezentuje na albumie Efekt księżyca wpisuje się w szeroko rozumiany nurt muzyki poszukującej. Na płycie, wydanej jesienią 2014 roku nakładem Requiem Records znajdziemy wypadkową  muzyki klasycznej, jazzu, improwizacji i muzyki współczesnej. Nieczęsto zdarza się aby tytuł tak znakomicie oddawał zawartość krążka – dźwięki z tej płyty mają iście księżycowy klimat.
Osiem kompozycji zawartych na płycie to subtelne dźwiękowe kolaże stworzone z elektronicznych szumów, melodii granych na instrumentach dętych oraz wyraźnie obecnej, ale bardzo delikatnie traktowanej perkusji. Muzyczna opowieść o księżycowej nocy, kiedy nie można zasnąć i umysł przestraja się na słyszenie tego co za dnia wydaje się być nie do uchwycenia.

Moim osobistym faworytem na płycie jest kompozycja numer cztery „Dolina półksiężyca”. Arabska melodyka utworu przywodzi na myśl odległe skojarzenia z płytą Baazaar Jerzego Miliana. Pozostałe utwory nie odstają poziomem – każdego słucha się z przyjemnością. Muzyka Trzech Tonów uspokaja, hipnotyzuje, wprowadza odbiorcę w swego rodzaju błogostan, a przy tym udaje jej się ominąć sztampę i cukierkowość. Znakomity, bardzo oryginalny album i gdybym miał przyznać jakieś gwiazdki, bez chwili zawahania dałbym pięć na pięć.


Tekst ukazał się w grudniowym numerze magazynu JazzPRESS.
Link do pobrania:

sobota, 20 grudnia 2014

TRIO CZYLI KWINTET.

Każdy kto z zamiłowaniem słucha muzyki ma w swojej kolekcji płyty, do których wraca ze szczególnym upodobaniem. Nie muszą to być wcale „żelazne” pozycje z kanonu danego gatunku. Niektóre nagrania nie weszły do głównego nurtu tylko jakimś nieszczęśliwym zbiegiem okoliczności, poprzez zwyczajny przypadek. Wydane w nieodpowiednim czasie, bez odpowiedniego wsparcia promocyjno-medialnego, przez niszowe wytwórnie. Ile takich albumów macie w swoich zbiorach drodzy kolekcjonerzy? Nawet jeśli są to nagrania artystów znanych i cenionych, nie zawsze spotkały się z należnym im uznaniem.
Trudno napisać o Fredzie Herschu, ze jest artystą nieznanym lub niedocenionym, ale mam nieodparte wrażenie, ze wciąż nie doczekał się należnego mu miejsca, a jego muzyka trafia w naszym kraju zaledwie do wąskiego grona zainteresowanych osób. A przecież Hersch to pianista znakomity – posiada feeling, wyobraźnię i znakomity warsztat. Jego gra budzi we mnie skojarzenie z pianistyką wielkiego Ahmada Jamala – podobne jest u obu artystów wyważenie pomiędzy techniką, wirtuozerią a wyczuciem nastroju, wibracją, która sprawia, ze muzyka staje się przyjazna i ciepła w odbiorze.
Płyta, o której dziś piszę trafiła jednak do moich zbiorów z innego powodu niż to, ze nagrał ją wspomniany pianista. Powodem byli dwaj goście, którzy dołączyli do tria Herscha przy okazji sesji nagraniowej albumu. Skład tradycyjnego fortepianowego trio poszerzony został o trębacza, jednego z najwybitniejszych przedstawicieli nowojorskiej awangardy Ralpha Alessiego, oraz nie mniej znakomitego saksofonistę Tony’ego Malaby’ego. To właśnie ich nazwiska spowodowały moje zainteresowanie tym albumem. Obaj muzycy są mistrzami w grze na swoich instrumentach, więc jeśli uzupełnimy skład o sekcję rytmiczną w składzie Nasheet Waits za bębnami i Drew Gress na kontrabasie, to możemy się spodziewać nagrań dalekich od przeciętności. Płyta zatytułowana po prostu Fred Hersch Trio + 2 z pewnością spełnia te oczekiwania.
Za każdym razem, gdy rozbrzmiewają pierwsze dźwięki otwierającego album utworu „A Riddle Song”  przypominam sobie jak bardzo lubię tę płytę. Czuję podskórne mrowienie, bo wiem, ze za chwilę spotka mnie coś wyjątkowo przyjemnego. Muzyka z Fred Hersch Trio + 2 pomimo obecności gości mocno związanych z awangardą nie ma w sobie nic z tego z czym awangarda jazzowa zwykła się kojarzyć. Dziesięć wypełniających album kompozycji to granie osadzone w stylistyce post-bopu, sięgające do korzeni w sposób przemyślany i zaaranżowany z ogromnym smakiem.
Album wydany został nakładem nowojorskiej oficyny Palmetto Records w marcu 2004 roku. Upłynęło więc już dziesięć lat od kiedy płyta ukazała się na rynku, a dla mnie wciąż jest albumem, do którego wracam regularnie i za każdym razem z niekłamaną przyjemnością wsłuchuję się w dźwięki płynące z głośników.




czwartek, 27 listopada 2014

SOLO BASS AFFAIR.

Podczas słuchania solowego albumu Marcina Bożka Affair With Art., na myśl przychodzi mi skojarzenie ze słynną powieścią Jamesa Joyce’a Ulisses. Trzy znajdujące się na płycie utwory sprawiają wrażenie zapisu strumienia świadomości basisty, przeniesionego poprzez palce na struny, zarejestrowanego i tym sposobem wypuszczonego w świat.
Nagranie albumu z muzyką improwizowana solo na gitarę basową wydało mi się od początku pomysłem ciekawym, odważnym ale też nieco karkołomnym. Tutaj inaczej niż  w duecie Olbrzym i Kurdupel, który Bożek tworzy wspólnie z saksofonistą Tomaszem Gadeckim, artysta sam musiał unieść ciężar poprowadzenia narracji. Ograniczała go tylko wyobraźnia i techniczne aspekty gry na gitarze basowej. Odnoszę wrażenie, że to drugie było dla Bożka raczej motorem napędowym, niż przeszkodą. Nic na tej płycie nie jest powtarzalne, dźwięki płyną swobodnie, nie tworząc jasno uporządkowanych struktur, jednak łączy się w nie do końca sprecyzowanym, ale wyczuwalnym porządku.
O dziwo trwająca ponad pięćdziesiąt minut płyta .nie jest nużąca. Pasja z jaką Bożek poszukuje rozszerzenia możliwości brzmieniowych swojego instrumentu, dynamika narracji, zmaganie się z własną wyobraźnia – to wszystko sprawia, że Affair With Art. jest zaskakująco intrygującą propozycją. Jest w tych dźwiękach odwaga, otwartość na nowe, radość z grania i improwizowania. Nie ma silenia się na cyrkową wirtuozerię i zanudzania słuchacza niuansami z cyklu „między nami basistami” i „sztuczki tylko dla wtajemniczonych”.
Nie wiem jak często będę do tej płyty wracał,  ale to co nagrał Marcin Bożek bardzo mnie urzekło. Najlepsze jest to, ze sam dobrze nie wiem dlaczego



Tekst ukazał się w listopadowym numerze JazzPRESS'u.
Link do pobrania numeru:

środa, 29 października 2014

ENTER THE FIRE! (ORCHESTRA)

Pisałem niedawno na łamach JazzPRESS’u o dwóch płytach nagranych przez tria, w których udziela się szwedzki saksofonista Mats Gustafsson - zainteresowanych Czytelników odsyłam do kwietniowego numeru pisma. Od tamtych recenzji minęło niecałe pół roku a na rynku ukazała się kolejna płyta, którą firmuje swoim nazwiskiem wspomniany muzyk.
Tym razem jest to album nagrany w dużym składzie - Fire! Orchestra. Enter to drugie wydawnictwo płytowe tej formacji. Debiut zatytułowany Exit ukazał się dwa lata wcześniej.
Orkiestra prowadzona przez Matsa Gustafssona powstała jako mutacja tria Fire! rozbudowanego do rozmiarów  big-bandowych. Lista nazwisk muzyków uczestniczących w nagraniu zawiera niemal stuprocentowy spis czołówki skandynawskiej awangardy okołojazzowej. Patrząc na ten wykaz można w ciemno spodziewać się, że znajdziemy na Enter  bardzo elektryzującą  dawkę dźwięków.
Muzyka z Enter bazuje na motywach znanych już z płyt macierzystego tria. Przewijają się one wiele razy w trakcie trwania wszystkich czterech części płyty. Duży skład umożliwił otwarcie nowego pola interpretacji materiału - w moim odczuciu zespół dokonał tego w sposób mistrzowski.
Krautrockowa, transowa pulsacja potrojonej sekcji rytmicznej wsparta została przez imponujący zestaw instrumentów dętych, które raz grają niczym rasowy big-band, by za moment któryś z nich, lub kilka naraz mogło odjechać we free-jazzową improwizację. Dodatkowo brzmienie urozmaicają gitary, które w kilku momentach przechodzą gładko od grania melodii do generowania drone’owych szumów. W nagraniu słychać również pięknie brzmiące organy Hammonda, syntezatory i kilka innych pobocznych instrumentów. Na tle tej imponującej i misternie stworzonej konstrukcji brzmieniowej znakomicie prezentuje się trójka wokalistów, którzy od tradycyjnie rozumianego śpiewu swobodnie przechodzą do rozmaitych eksperymentalnych form wyrazu.

Płyta Fire! Orchestra jest jak rama z dokładnie wytyczonymi miejscami na grę zespołową, i tymi gdzie muzycy mogą poeksperymentować. Tutaj nowoczesne podejście do improwizacji spotyka się z tradycja, jazz z rockiem i awangardą. Ogromna różnorodność inspiracji, kreatywność muzyków pozwoliły stworzyć jedną z lepszych płyt jakie było mi dane usłyszeć.  


Tekst ukazał się w październikowym numerze JazzPRESS.
Numer do pobrania pod linkiem:

wtorek, 28 października 2014

IMPROWIZOWANA PODRÓŻ W KRAINĘ POST-ROCKA.

Payoff to debiutancki album tria, w którego skład wchodzą: grający na perkusji Michał Dzioboń, gitarzysta Dawid K. Wieczorek i saksofonista Bartłomiej Wielgosz. Artystyczne drogi pochodzący z różnych miast muzyków spotkały się w Krakowie – tam też w kwietniu bieżącego roku trio zarejestrowało materiał na swój pierwszy krążek.
Album to zapis ponad godzinnej, wspólnej improwizacji. Całość materiału została nagrana w jednym podejściu a następnie podzielony na części opatrzone tytułami. Tytuły owe mają za zadanie podkreślić zamysł twórców, którzy podczas improwizacji chcieli oddać to co dzieje się w głowie człowieka, podejmującego decyzję o popełnieniu samobójstwa. Podział na konkretne utwory w moim odczuciu jest tu jednak mocno umowny i najlepiej słuchać Payoff w całości – jako swego rodzaju improwizowanej suity.
Prowadzona przez muzyków narracja przebiega dwutorowo. W gitarowej grze Wieczorka słychać wyraźne inspiracje post-rockiem. Za pomocą długich, przeciąganych dźwięków, charakterystycznych brzmieniowych faktur i transowych momentów z powodzeniem balansuje on pomiędzy różnorodnymi emocjami. Raz gra w sposób ciepły, kojący, by innym razem wydobyć z gitary niepokojące, krzykliwe frazy. Z kolei grający na saksofonie Bartłomiej Wielgosz czerpie ze spuścizny amerykańskiej jazzowej awangardy połowy lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku. W jego grze wyraźnie słychać inspiracje muzyką Johna Coltrane’a z okresu pomiędzy wydaniem albumów „Impressions” a „Kulu Se Mama”. Gra Michała Dziobonia na perkusji znakomicie uzupełnia ten frapujący dźwiękowy krajobraz, gra z dużym wyczuciem i pomysłowością spinając perkusyjną klamrą, to co dzieje się w partiach kolegów.
Klimat stworzony przez artystów to ogromna zaleta tego nagrania. Różnorodne partie gitary i liryczna gra saksofonu splatają się w spokojna, nastrojową, momentami nieco niepokojącą muzyczną opowieść ze starannie budowanym napięciem i pełnymi ekspresji momentami kumulacji. Nieco w tle za gitara i saksofonem pozostaje perkusja, która chyba najmniej przykuła moja uwagę – Dzioboń uczestniczy co prawda w tym co dzieje się na płycie, ale głównie jako aktor drugiego planu. Szkoda bo słychać, że potrafi grać w sposób co najmniej intrygujący.
Momentami zdarzają się na albumie dłużyzny, które mogą nieco męczyć, ale nie psują znacząco odbioru. Mam też wrażenie, ze improwizacja tria jest czasem zbyt grzeczna, zbyt szkolna, tak jak gdyby coś wyhamowywało muzyków, nie pozwalało im pójść za ciosem. Brakuje mi na tej płycie nieco odważniejszych, mocniejszych dźwięków, ale to oczywiście rzecz gustu.

Payoff  to ciekawa propozycja dla miłośników free, ale i zwolenników nastrojowych, postrockowych brzmień. Na pewno Dzioboń, Wieczorek i Wielgosz mają swoją, interesującą koncepcje na granie, jeżeli tylko dodadzą do tego trochę więcej artystycznej odwagi mam nadzieję słuchać ich kolejnych intrygujących nagrań. Trio zrobiło dobry pierwszy krok do wypracowania własnego muzycznego języka. Po wysłuchaniu debiutu mam nadzieję, że poczynią kolejne.



Tekst ukazał się w październikowym numerze miesięcznika JazzPRESS.
Do pobrania pod linkiem: