poniedziałek, 22 lipca 2013

Jazz punkowe jaszczurki.

The Lounge Lizards zostało założone przez braci Lurie pod koniec lat ’70 XX wieku w Nowym Jorku. Wkrótce potem nagrali debiutancki album zatytułowany po prostu „The Lounge Lizards”. W muzyce zespołu zdecydowanie czuć ducha wielkiego miasta. W kolejnych utworach – podobnie jak na ulicach metropolii – dzieje się wiele. Jest ładnie, melodyjnie, ale i jazgotliwie, momentami chaotycznie. Choć na pólkach sklepowych ich nagrania lądują zwykle w kategorii „jazz”, jest to z pewnością zbyt wielkie uproszczenie.
Pierwszym moim skojarzeniem po zapoznaniu się z zawartością muzyczną debiutanckiego krążka było słowo „energia”. W grze zespołu wszystko wydaje mi się podporządkowane jednemu celowi – wykrzesaniu jak największej jej ilości. Nie wszystko musiało zostać zagrane perfekcyjnie od strony technicznej, to zdecydowanie nie jest muzyka dla miłośników wirtuozerskich popisów.

Słuchając tej płyty mam wrażenie, że muzycy po prostu świetnie bawili się podczas nagrania i postanowili pojechać zupełnie bez trzymanki. I pojechali ostro od punkowego chaosu do jazzowej improwizacji. Saksofon Johna Luriego raz brzmi jak wyjęty z dancingu, by zaraz krzyczeć niczym rozwydrzone dziecko. Jest na tej płycie też trochę  hałaśliwego gitarowego grania spod znaku The Velvet Underground. Są również świetne partie klawiszy na których zagrał Evan Lurie. Nad wszystkim króluje jednak niesamowita energia – ta sama, która nigdy nie pozwala takim miastom jak Nowy Jork położyć się do snu.