The Lounge Lizards zostało założone
przez braci Lurie pod koniec lat ’70 XX wieku w Nowym Jorku. Wkrótce potem
nagrali debiutancki album zatytułowany po prostu „The Lounge Lizards”. W muzyce
zespołu zdecydowanie czuć ducha wielkiego miasta. W kolejnych utworach – podobnie
jak na ulicach metropolii – dzieje się wiele. Jest ładnie, melodyjnie, ale i
jazgotliwie, momentami chaotycznie. Choć na pólkach sklepowych ich nagrania
lądują zwykle w kategorii „jazz”, jest to z pewnością zbyt wielkie
uproszczenie.
Pierwszym moim skojarzeniem po
zapoznaniu się z zawartością muzyczną debiutanckiego krążka było słowo „energia”.
W grze zespołu wszystko wydaje mi się podporządkowane jednemu celowi –
wykrzesaniu jak największej jej ilości. Nie wszystko musiało zostać zagrane
perfekcyjnie od strony technicznej, to zdecydowanie nie jest muzyka dla miłośników
wirtuozerskich popisów.
Słuchając tej płyty mam wrażenie,
że muzycy po prostu świetnie bawili się podczas nagrania i postanowili pojechać
zupełnie bez trzymanki. I pojechali ostro od punkowego chaosu do jazzowej
improwizacji. Saksofon Johna Luriego raz brzmi jak wyjęty z dancingu, by zaraz
krzyczeć niczym rozwydrzone dziecko. Jest na tej płycie też trochę hałaśliwego gitarowego grania spod znaku The
Velvet Underground. Są również świetne partie klawiszy na których zagrał Evan
Lurie. Nad wszystkim króluje jednak niesamowita energia – ta sama, która nigdy nie
pozwala takim miastom jak Nowy Jork położyć się do snu.
Panie Z. Ty mów o muzyce -masz taki fajny głos! Dzięki za inspiracje to studnia bez dna :-) Mazel Tov
OdpowiedzUsuńTacy właśnie są - samo sedno :)
OdpowiedzUsuń