sobota, 20 grudnia 2014

TRIO CZYLI KWINTET.

Każdy kto z zamiłowaniem słucha muzyki ma w swojej kolekcji płyty, do których wraca ze szczególnym upodobaniem. Nie muszą to być wcale „żelazne” pozycje z kanonu danego gatunku. Niektóre nagrania nie weszły do głównego nurtu tylko jakimś nieszczęśliwym zbiegiem okoliczności, poprzez zwyczajny przypadek. Wydane w nieodpowiednim czasie, bez odpowiedniego wsparcia promocyjno-medialnego, przez niszowe wytwórnie. Ile takich albumów macie w swoich zbiorach drodzy kolekcjonerzy? Nawet jeśli są to nagrania artystów znanych i cenionych, nie zawsze spotkały się z należnym im uznaniem.
Trudno napisać o Fredzie Herschu, ze jest artystą nieznanym lub niedocenionym, ale mam nieodparte wrażenie, ze wciąż nie doczekał się należnego mu miejsca, a jego muzyka trafia w naszym kraju zaledwie do wąskiego grona zainteresowanych osób. A przecież Hersch to pianista znakomity – posiada feeling, wyobraźnię i znakomity warsztat. Jego gra budzi we mnie skojarzenie z pianistyką wielkiego Ahmada Jamala – podobne jest u obu artystów wyważenie pomiędzy techniką, wirtuozerią a wyczuciem nastroju, wibracją, która sprawia, ze muzyka staje się przyjazna i ciepła w odbiorze.
Płyta, o której dziś piszę trafiła jednak do moich zbiorów z innego powodu niż to, ze nagrał ją wspomniany pianista. Powodem byli dwaj goście, którzy dołączyli do tria Herscha przy okazji sesji nagraniowej albumu. Skład tradycyjnego fortepianowego trio poszerzony został o trębacza, jednego z najwybitniejszych przedstawicieli nowojorskiej awangardy Ralpha Alessiego, oraz nie mniej znakomitego saksofonistę Tony’ego Malaby’ego. To właśnie ich nazwiska spowodowały moje zainteresowanie tym albumem. Obaj muzycy są mistrzami w grze na swoich instrumentach, więc jeśli uzupełnimy skład o sekcję rytmiczną w składzie Nasheet Waits za bębnami i Drew Gress na kontrabasie, to możemy się spodziewać nagrań dalekich od przeciętności. Płyta zatytułowana po prostu Fred Hersch Trio + 2 z pewnością spełnia te oczekiwania.
Za każdym razem, gdy rozbrzmiewają pierwsze dźwięki otwierającego album utworu „A Riddle Song”  przypominam sobie jak bardzo lubię tę płytę. Czuję podskórne mrowienie, bo wiem, ze za chwilę spotka mnie coś wyjątkowo przyjemnego. Muzyka z Fred Hersch Trio + 2 pomimo obecności gości mocno związanych z awangardą nie ma w sobie nic z tego z czym awangarda jazzowa zwykła się kojarzyć. Dziesięć wypełniających album kompozycji to granie osadzone w stylistyce post-bopu, sięgające do korzeni w sposób przemyślany i zaaranżowany z ogromnym smakiem.
Album wydany został nakładem nowojorskiej oficyny Palmetto Records w marcu 2004 roku. Upłynęło więc już dziesięć lat od kiedy płyta ukazała się na rynku, a dla mnie wciąż jest albumem, do którego wracam regularnie i za każdym razem z niekłamaną przyjemnością wsłuchuję się w dźwięki płynące z głośników.




czwartek, 27 listopada 2014

SOLO BASS AFFAIR.

Podczas słuchania solowego albumu Marcina Bożka Affair With Art., na myśl przychodzi mi skojarzenie ze słynną powieścią Jamesa Joyce’a Ulisses. Trzy znajdujące się na płycie utwory sprawiają wrażenie zapisu strumienia świadomości basisty, przeniesionego poprzez palce na struny, zarejestrowanego i tym sposobem wypuszczonego w świat.
Nagranie albumu z muzyką improwizowana solo na gitarę basową wydało mi się od początku pomysłem ciekawym, odważnym ale też nieco karkołomnym. Tutaj inaczej niż  w duecie Olbrzym i Kurdupel, który Bożek tworzy wspólnie z saksofonistą Tomaszem Gadeckim, artysta sam musiał unieść ciężar poprowadzenia narracji. Ograniczała go tylko wyobraźnia i techniczne aspekty gry na gitarze basowej. Odnoszę wrażenie, że to drugie było dla Bożka raczej motorem napędowym, niż przeszkodą. Nic na tej płycie nie jest powtarzalne, dźwięki płyną swobodnie, nie tworząc jasno uporządkowanych struktur, jednak łączy się w nie do końca sprecyzowanym, ale wyczuwalnym porządku.
O dziwo trwająca ponad pięćdziesiąt minut płyta .nie jest nużąca. Pasja z jaką Bożek poszukuje rozszerzenia możliwości brzmieniowych swojego instrumentu, dynamika narracji, zmaganie się z własną wyobraźnia – to wszystko sprawia, że Affair With Art. jest zaskakująco intrygującą propozycją. Jest w tych dźwiękach odwaga, otwartość na nowe, radość z grania i improwizowania. Nie ma silenia się na cyrkową wirtuozerię i zanudzania słuchacza niuansami z cyklu „między nami basistami” i „sztuczki tylko dla wtajemniczonych”.
Nie wiem jak często będę do tej płyty wracał,  ale to co nagrał Marcin Bożek bardzo mnie urzekło. Najlepsze jest to, ze sam dobrze nie wiem dlaczego



Tekst ukazał się w listopadowym numerze JazzPRESS'u.
Link do pobrania numeru:

środa, 29 października 2014

ENTER THE FIRE! (ORCHESTRA)

Pisałem niedawno na łamach JazzPRESS’u o dwóch płytach nagranych przez tria, w których udziela się szwedzki saksofonista Mats Gustafsson - zainteresowanych Czytelników odsyłam do kwietniowego numeru pisma. Od tamtych recenzji minęło niecałe pół roku a na rynku ukazała się kolejna płyta, którą firmuje swoim nazwiskiem wspomniany muzyk.
Tym razem jest to album nagrany w dużym składzie - Fire! Orchestra. Enter to drugie wydawnictwo płytowe tej formacji. Debiut zatytułowany Exit ukazał się dwa lata wcześniej.
Orkiestra prowadzona przez Matsa Gustafssona powstała jako mutacja tria Fire! rozbudowanego do rozmiarów  big-bandowych. Lista nazwisk muzyków uczestniczących w nagraniu zawiera niemal stuprocentowy spis czołówki skandynawskiej awangardy okołojazzowej. Patrząc na ten wykaz można w ciemno spodziewać się, że znajdziemy na Enter  bardzo elektryzującą  dawkę dźwięków.
Muzyka z Enter bazuje na motywach znanych już z płyt macierzystego tria. Przewijają się one wiele razy w trakcie trwania wszystkich czterech części płyty. Duży skład umożliwił otwarcie nowego pola interpretacji materiału - w moim odczuciu zespół dokonał tego w sposób mistrzowski.
Krautrockowa, transowa pulsacja potrojonej sekcji rytmicznej wsparta została przez imponujący zestaw instrumentów dętych, które raz grają niczym rasowy big-band, by za moment któryś z nich, lub kilka naraz mogło odjechać we free-jazzową improwizację. Dodatkowo brzmienie urozmaicają gitary, które w kilku momentach przechodzą gładko od grania melodii do generowania drone’owych szumów. W nagraniu słychać również pięknie brzmiące organy Hammonda, syntezatory i kilka innych pobocznych instrumentów. Na tle tej imponującej i misternie stworzonej konstrukcji brzmieniowej znakomicie prezentuje się trójka wokalistów, którzy od tradycyjnie rozumianego śpiewu swobodnie przechodzą do rozmaitych eksperymentalnych form wyrazu.

Płyta Fire! Orchestra jest jak rama z dokładnie wytyczonymi miejscami na grę zespołową, i tymi gdzie muzycy mogą poeksperymentować. Tutaj nowoczesne podejście do improwizacji spotyka się z tradycja, jazz z rockiem i awangardą. Ogromna różnorodność inspiracji, kreatywność muzyków pozwoliły stworzyć jedną z lepszych płyt jakie było mi dane usłyszeć.  


Tekst ukazał się w październikowym numerze JazzPRESS.
Numer do pobrania pod linkiem:

wtorek, 28 października 2014

IMPROWIZOWANA PODRÓŻ W KRAINĘ POST-ROCKA.

Payoff to debiutancki album tria, w którego skład wchodzą: grający na perkusji Michał Dzioboń, gitarzysta Dawid K. Wieczorek i saksofonista Bartłomiej Wielgosz. Artystyczne drogi pochodzący z różnych miast muzyków spotkały się w Krakowie – tam też w kwietniu bieżącego roku trio zarejestrowało materiał na swój pierwszy krążek.
Album to zapis ponad godzinnej, wspólnej improwizacji. Całość materiału została nagrana w jednym podejściu a następnie podzielony na części opatrzone tytułami. Tytuły owe mają za zadanie podkreślić zamysł twórców, którzy podczas improwizacji chcieli oddać to co dzieje się w głowie człowieka, podejmującego decyzję o popełnieniu samobójstwa. Podział na konkretne utwory w moim odczuciu jest tu jednak mocno umowny i najlepiej słuchać Payoff w całości – jako swego rodzaju improwizowanej suity.
Prowadzona przez muzyków narracja przebiega dwutorowo. W gitarowej grze Wieczorka słychać wyraźne inspiracje post-rockiem. Za pomocą długich, przeciąganych dźwięków, charakterystycznych brzmieniowych faktur i transowych momentów z powodzeniem balansuje on pomiędzy różnorodnymi emocjami. Raz gra w sposób ciepły, kojący, by innym razem wydobyć z gitary niepokojące, krzykliwe frazy. Z kolei grający na saksofonie Bartłomiej Wielgosz czerpie ze spuścizny amerykańskiej jazzowej awangardy połowy lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku. W jego grze wyraźnie słychać inspiracje muzyką Johna Coltrane’a z okresu pomiędzy wydaniem albumów „Impressions” a „Kulu Se Mama”. Gra Michała Dziobonia na perkusji znakomicie uzupełnia ten frapujący dźwiękowy krajobraz, gra z dużym wyczuciem i pomysłowością spinając perkusyjną klamrą, to co dzieje się w partiach kolegów.
Klimat stworzony przez artystów to ogromna zaleta tego nagrania. Różnorodne partie gitary i liryczna gra saksofonu splatają się w spokojna, nastrojową, momentami nieco niepokojącą muzyczną opowieść ze starannie budowanym napięciem i pełnymi ekspresji momentami kumulacji. Nieco w tle za gitara i saksofonem pozostaje perkusja, która chyba najmniej przykuła moja uwagę – Dzioboń uczestniczy co prawda w tym co dzieje się na płycie, ale głównie jako aktor drugiego planu. Szkoda bo słychać, że potrafi grać w sposób co najmniej intrygujący.
Momentami zdarzają się na albumie dłużyzny, które mogą nieco męczyć, ale nie psują znacząco odbioru. Mam też wrażenie, ze improwizacja tria jest czasem zbyt grzeczna, zbyt szkolna, tak jak gdyby coś wyhamowywało muzyków, nie pozwalało im pójść za ciosem. Brakuje mi na tej płycie nieco odważniejszych, mocniejszych dźwięków, ale to oczywiście rzecz gustu.

Payoff  to ciekawa propozycja dla miłośników free, ale i zwolenników nastrojowych, postrockowych brzmień. Na pewno Dzioboń, Wieczorek i Wielgosz mają swoją, interesującą koncepcje na granie, jeżeli tylko dodadzą do tego trochę więcej artystycznej odwagi mam nadzieję słuchać ich kolejnych intrygujących nagrań. Trio zrobiło dobry pierwszy krok do wypracowania własnego muzycznego języka. Po wysłuchaniu debiutu mam nadzieję, że poczynią kolejne.



Tekst ukazał się w październikowym numerze miesięcznika JazzPRESS.
Do pobrania pod linkiem:


wtorek, 30 września 2014

OCZYSZCZJĄCA MOC MEDYTACJI.

W bogatym dorobku „Trane’a” wiele jest płyt ważnych dla rozwoju nowoczesnego jazzu. Tutaj jednym tchem można byłoby wymienić: Blue Train, Giant Steps czy Love Supreme, każda z nich zawiera znakomitą muzykę i należy do obowiązkowych pozycji w kolekcji każdego szanującego się fana jazzu.
Jest jednak inny album, który w dorobku Coltrane’a ma miejsce szczególne. Za każdym razem kiedy go słucham przebiegają mi po plecach ciarki - to nagrana w 1966 roku płyta Meditations. Płyta symboliczna z wielu powodów, określana przez krytyków „duchowym spadkobiercą” Love Supreme, jednak nie przynosząca tak oczywistego ukojenia jak tamta. Podczas nagrania albumu po raz ostatni w składzie obecni byli Elvin Jones i McCoy Tyner wieloletni współpracownicy i współtwórcy najwybitniejszych płyt artysty – ten fakt można również odbierać w sposób symboliczny, jako zerwanie z przeszłością, wejście Coltrane’a w nowe życie.
O ile Love Supreme było wyrażeniem miłości muzyka do Stwórcy, swego rodzaju duchowym przebudzeniem - to Meditations jest pierwszym krokiem na drodze duchowego oczyszczenia. Słychać na tej płycie i żal spowodowany życiowymi błędami i błaganie o przebaczenie, ale i nadzieję, że wszystko zostanie wybaczone. Słychać emocje jakich nikt inny nie potrafił (i do dziś chyba nie potrafi) przekazać za pomocą dźwięków w tak sugestywny i poruszający sposób.
Obok lidera i wspomnianych już muzyków w składzie znaleźli się także grający na saksofonie tenorowym Pharoah Sanders, Rashied Ali na drugiej perkusji oraz kontrabasista Jimmy Garrison. Dwie perkusje, które słychać w nagraniach powodują wrażenie niesamowitego zagęszczenia. Muzyka pulsuje i niemalże jest rozrywana przez nakładające się na siebie plany rytmiczne. Pokutne zawodzenie saksofonu Coltrane’a, wspierane przez drugi tenor Sandersa - który niczym duchowy brat jest tuż obok, by wspólnie przeżywać drogę ku oczyszczeniu - to potężna dawka emocji. Meditations jest jak błagalna mantra płynąca wprost z serc muzyków. W kulminacyjnych momentach wydaje się, że intensywność muzyki za moment rozsadzi głośniki i wyleje się wprost na słuchacza. Chwile wytchnienia to przepiękne klawiszowe plamy i pasaże wychodzące spod palców Tynera, wtedy i saksofony jakby łapią oddech po nieziemskim wysiłku.

Meditations to album, który niesie w sobie ogromny ładunek emocjonalności. Muzyka piękna, może dla niektórych trudna w odbiorze, ale pokazująca jasno duchowy kierunek w którym należy się udać, by doznać ukojenia. Ja za każdym razem po wysłuchaniu tej płyty doznaję swojego małego, prywatnego katharsis. 





poniedziałek, 22 września 2014

JAZZ NA ELEKTRONICZNEJ PODSZEWCE.



Najnowszy album Jacka Kochana „Third Of Three” został nagrany w trio o nietypowym składzie: lider grający na perkusji i zajmujący się elektroniką. Poza nim zespół tworzy dwóch klawiszowców – urodzony w Palermo Mauro Schiavone grający na akustycznym pianie oraz świetnie znany polskim fanom jazzu Dominik Wania na klawiszach elektrycznych.
Po pierwszym przesłuchaniu płyta Kochana zrobiła na mnie wrażenie stricte jazzowej propozycji. Dopiero gdy posłuchałem tego albumu kilkukrotnie zacząłem dostrzegać ukryte do tej pory aspekty brzmieniowe. W moim odbiorze muzyka tria wykracza poza tradycyjnie pojmowany jazz. Sporo w niej nowocześnie zaaranżowanej elektroniki, która tworzy tło kompozycji. Elektronika jest echem tego co dzieje się w grze poszczególnych instrumentów – zarówno klawiszy jak i perkusji – a dzieje się naprawdę sporo. Kompozycje są nasycone dużą ilością dźwięków. Pianiści przeplatając i uzupełniając wzajemnie swoje partie tworzą konstrukcję osadzoną na perkusyjnym rdzeniu, za którego kształt odpowiada lider. Faktura utworów jest porwana, postrzępiona i niełatwo przewidzieć rozwój wypadków. „Third Of Three” swoją formą wymusza na słuchaczu nieustanną czujność. Z całą pewnością nie jest to płyta, która może przygrywać w tle codziennych czynności.
Moim zdaniem jedynym mankamentem albumu jest zbyt mała ilość zapadających w pamięć melodii. Po ostatnich dźwiękach które wydobyły się z głośników wiedziałem, że wysłuchałem porcji znakomitej, ambitnej muzyki, ale nijak nie potrafiłem odtworzyć jej kształtu w swojej głowie. Brak tu jak dla mnie czegoś co na dłużej pozostałoby w pamięci i od razu po spojrzeniu na okładkę kojarzyło się z tą płytą.
Wydany nakładem krakowskiej oficyny Audio Cave album to niełatwa propozycja. Polecałbym ją słuchaczom, którym nie przeszkadza flirt z elektroniką, którzy maja czas i ochotę aby dokładnie wsłuchać się w muzyczną propozycję tria Jacka Kochana. „Third Of Three” nie porwie każdego, ale myślę, że wielu fanom jazzu sprawi sporo przyjemności.





Tekst ukazał się we wrześniowym numerze JazzPRESS.
Link do pobrania numeru:

niedziela, 15 czerwca 2014

PROSTOTA I PIĘKNO.

Tak się złożyło, że kolejny miesiąc z rzędu trafia do mojego odtwarzacza płyta nagrana przez duet. Tym razem nie z Polski, a ze Stanów Zjednoczonych. Stają naprzeciwko siebie (czy może raczej ramię w ramię?) pianista i trębacz, obaj znakomici i uznani już od lat za światową czołówkę jazzowych instrumentalistów: Dave Douglas i Uri Caine.
Owocem spotkania obu panów jest album Present Joys. Płyta nagrana bez cienia pretensjonalności, czy potrzeby udowadniania czegokolwiek. Ci dwaj muzycy doskonale zdają sobie sprawę co już osiągnęli, i że tak naprawdę mogą już grać tylko to na co mają ochotę i co sprawia im przyjemność. Na szczęście postanowili to zarejestrować, wydać i sprawić ogromną radość również swoim słuchaczom.
Otwierająca album kompozycja „Soar Away” to po prostu piękna melodia, okraszona pełną swobody harmonią. Bardzo przyjemne współbrzmienia towarzyszą nam zresztą przez cały czas trwania albumu. Przez pierwsze kilka minut muzycy nie pozwalają sobie na zbyt duże szaleństwa, ale już w połowie drugiego utworu rozpoczynają improwizację. Dysonanse budują konsekwentnie w oparciu o niezwykle chwytliwy temat.
Przeprowadzenia linii melodycznych są w ogóle bardzo mocną stroną tej płyty. Lekkie, zwiewne i zapadające w pamięć, ale przy tym niebanalne i nie przesłodzone, poprzetykane delikatnymi, poprowadzonymi z ogromnym wyczuciem i biegłością warsztatową improwizowanymi fragmentami. Atutem Present Joys jest bez wątpienia ogromna swoboda z jaką obaj muzycy rozwijają kolejne utwory, za pomocą ascetycznych środków tworząc przepiękne muzyczne krajobrazy, jednocześnie nie popadając przy tym w banał.
Spektrum przemyconych w muzyce duetu inspiracji jest bardzo szerokie – echem odbijają się tu zarówno zamiłowanie do muzyki klasycznej Uri Caina, jak i inne, wywiedzione z jazzowej tradycji fascynacje obu muzyków.
Ta płyta jest przykładem, że można o muzyce myśleć w sposób bardzo nowoczesny, pełen różnorodnych wpływów nie uciekając się przy tym do przegadanych, przekombinowanych form. Duet Caine i Douglas udowodnił, że nowoczesny jazz można grać w sposób przystępny, pełen na swój sposób przebojowej melodyki i przyjazny nawet osobom, które na co dzień nie mają kontaktu z jazzem.

W moim prywatnym rankingu jest to na pewno jeden z najmocniejszych kandydatów do najlepszej jazzowej płyty tego roku.


Tekst ukazał się w czerwcowym numerze miesięcznika JAZZPRESS.
Link do pobrania:

środa, 14 maja 2014

DUŻY i mały razem zagrali.



Work to zapis występu duetu Olbrzym i Kurdupel w krakowskim klubie Alchemia dokonany w lutym ubiegłego roku, a wydany w tym roku przez oficynę Kilogram Records. W przypadku płyt nagrywanych przez duety, czy artystów solo zawsze gdzieś w mojej głowie czai się obawa, że materiał będzie zbyt monotonny, że tak niewielki skład nie da rady wydobyć ze swoich instrumentów dawki muzycznej energii potrzebnej by przykuć moją uwagę na dłużej niż kilka chwil. W przypadku trzeciego albumu nagranego wspólnie przez Tomasza Gadeckiego i Marcina Bożka wątpliwości te okazują się zupełnie bezpodstawne. Zarówno grający na saksofonie Gadecki jak i basista Marcin Bożek to na naszym krajowym improwizatorskim podwórku artyści na których warto zwrócić uwagę w pierwszej kolejności.
Obaj panowie wykazują się zarówno opanowaniem instrumentów i świetną muzyczną intuicją ale też wielością pomysłów i otwartością w kreowaniu i penetrowaniu muzycznych przestrzeni. Każdy z tej dwójki nie tylko ma wiele do zaoferowania od siebie, ale też doskonale potrafi słuchać partnera, co podczas improwizacji ułatwia im osiągnięcie porozumienia i prowadzenie znakomitych wielowarstwowych dialogów. Najnowszy album Olbrzyma i Kurdupla to właściwie płyta-spotkanie dwóch starych znajomych, którzy wciąż mają sobie wiele do opowiedzenia, ale są też ciekawi opowieści drugiej strony. I snują tę historię wspólnie, dopowiadając, rozwijając wątki i uzupełniając je. Czasem rzewnie, a czasem z ogromną dynamiką narracji. Nie zanudzają, nie powodują uczucia zmęczenia, a to nie wszystkim artystom improwizującym przychodzi z łatwością. Gadecki i Bożek w muzycznym daniu, które zaserwowali w Alchemii doskonale dobrali proporcje, nie tylko unikając monotonii, ale i chaosu, o który równie łatwo w tego typu graniu.
Muzyka improwizowana to przede wszystkim stwarzanie nastroju chwili, gra napięciami, wywoływanie w słuchaczu serii ulotnych wrażeń. To muzyczne „tu i teraz”, które traci nieco swój wdzięk podczas wielokrotnego odtwarzania. Piszę o tym, bo słuchając płyty Work czuję zazdrość wobec wszystkich, którzy byli świadkami tego występu. Jeżeli ta muzyka robi na mnie ogromne wrażenie podczas odsłuchu w domowym zaciszu, to jak dużym przeżyciem musiało być uczestnictwo w akcie jej tworzenia? Po wysłuchaniu tego trwającego około pięćdziesięciu minut materiału czuję się nasycony muzyczną strawą z najlepszej kuchni. Panowie serwujący tę potrawę wiedzieli jak uniknąć przejedzenia i pozostawić u słuchacza uczucie przyjemnej sytości. U mnie spowodowali dodatkowo apetyt na więcej.






Tekst ukazał się w majowym numerze miesięcznika JazzPRESS,
Do pobrania pod linkiem:

niedziela, 20 kwietnia 2014

Z kopa go! Z kopa!



Ubiegły rok był czasem dużej aktywności Matsa Gustafssona i to zarówno jeżeli chodzi o nagrania jak i o działalność koncertową. Nie bałbym się nawet stwierdzić, że muzyk ten jest ostatnio w życiowej formie. Dowodzi tego  liczba znakomitych płyt w nagraniu których brał udział. O pierwszorzędnym, zeszłorocznym wydawnictwie trio Fire! piszę w innym miejscu, ze względu jednak na twórczą płodność tego artysty postanowiłem poświęcić mu od razu dwa teksty.
The Thing to formacja, w której oprócz Gustafssona występują grający na kontrabasie Ingebrigt Haker-Flaten oraz zasiadający za perkusją Paal Nilsen-Love. Około roku 2000 trio postanowiło w swojej twórczości połączyć tradycję amerykańskiego i europejskiego free jazzu – ze szczególnym uwzględnieniem twórczości Dona Cherry’ego - z garażowym rockiem spod znaku The Stooges. Efekty od samego początku istnienia zespołu były piorunujące – znakomite połączenie pierwotnego punkowego hałasu z jazzową improwizacją umożliwiły z miejsca wejście tej formacji do czołówki europejskiej awangardy i utrzymanie się tam bez większych problemów do dnia dzisiejszego.
Swoją najnowszą produkcję szwedzko-norweski projekt wypuścił w świat w listopadzie zeszłego roku. Album zatytułowany jest Boot! i jeżeli przejrzeć wszystkie tłumaczenia tego słowa na język polski, to do zawartości muzycznej albumu pasuje chyba najbardziej to oznaczające po prostu solidnego kopa.
Poza czterema autorskimi utworami zespołu nowy album zawiera również  dwie przeróbki cudzych kompozycji. O ile otwierający płytę temat Johna Coltrane’a „India” nie był dla mnie specjalnym zaskoczeniem – w końcu to „Trane” był jednym z protoplastów free, to już znajdujący się na trzecim miejscu utwór Duke’a Ellingtona „Heaven” trochę mnie zdziwił – ale o tym za moment.
Album rozpoczyna wspomniane już opracowanie tematu Johna Coltrane’a. Silny cios wymierzony słuchaczowi od razu w pierwszej sekundzie – pochód przesterowanego kontrabasu Hakera-Flatena i groźnie pomrukujący saksofon barytonowy Gustafssona suną przed siebie niczym czołg napędzany perkusyjną kanonadą Nilsena-Love. Od pierwszych dźwięków czuć moc i zupełny brak litości dla uszu słuchaczy. Z coltrane’owskiej kompozycji pozostał tylko surowy szkielet. W końcówce utworu perkusista gra tak, że kojarzy mi nieodparcie z muzyczną ekstremą spod znaku wytwórni Earache z kultową formacją Napalm Death na czele. Początek drugiej kompozycji utwierdza mnie w podobnych skojarzeniach – „Reboot” rozpoczyna się od bezlitosnego perkusyjnego blastu, po którym następuje saksofonowa erupcja. Dopiero druga część utworu oparta jest na rytmie, w którym można dopatrzeć się inspiracji twórczością Dona Cherry’ego. Saksofon nie daje jednak za wygraną rozrywając raz po raz strukturę rytmiczną swoim konwulsyjnym jazgotem. Muzyka znów zaczyna się rozpędzać i zapętlać na kilku dźwiękach, w tle rytmiczne klaskanie i improwizowane solo saksofonu na pierwszym planie. Trzeci utwór na płycie to kompozycja Duke’a Ellingtona „Heaven” – wychodzi od nieco nerwowej gry kontrabasu, ale tym razem Gustafsson pokazuje, że potrafi zagrać na saksofonie niemal lirycznie, a klimatu dopełnia Nilsen-Love delikatną (jak na przyjętą konwencję) grą na talerzach. Niezbyt długo muzycy pozwalają nam na sielankowy nastrój – po chwili niczym za pomocą kopnięcia w stół wszystko zostaje wywrócone i powraca surowe masywne brzmienie  z saksofonem zmieniającym zupełnie klasyczny temat  w totalny free-jazzowy odjazd. Kolejne trzy utwory dopełniające album to już kompozycje zespołu. „Red River” to eksplozja garażowo-punkowej energii okraszonej jazgotliwym saksofonem, ale i tu wkradają się nawiązania do twórczości Cherry’ego zmiecione po chwili przez perkusyjno-saksofonowy atak, z którego wyłania się gniotący pochód basowy. „Boot!” można by chyba uznać za dziwną kakofoniczna balladę, która z wolna przepoczwarza się w ścianę hałasu,  by pod sam koniec trwania utworu zaczarować kilkoma melancholijnymi dźwiękami. Ostatnia kompozycja na płycie nosząca tytuł „Epilog” to potężne, czternastominutowe zwieńczenie albumu. Pojawiają się w niej wszystkie dotychczas wykorzystane elementy, ale początkowo podane jakby na zwolnionych obrotach. Dopiero po upływie połowy czasu utwór nabiera rumieńców i jeszcze raz muzyka wpada w konwulsyjne punkowe podrygi, które zmieniają się po chwili  w jednostajny marszowy rytm, na tle którego Gustafsson jeszcze przez moment improwizuje, jeszcze tylko kilka uderzeń Nilsena-Love i kilka dźwięków kontrabasu i płyta dobiega końca.
 Boot! to potężna dawka surowej, prostej energii. Ja po jednym przesłuchaniu nie mam jednak dosyć – palec sam chce wcisnąć przycisk „play” by uszy jeszcze raz mogły poczuć to co pomimo prawie piętnastu lat grania wciąż powala w muzyce The Thing.


tekst ukazał się w kwietniowym numerze JazzPress, do pobrania pod linkiem:

poniedziałek, 7 kwietnia 2014

Niech zapłonie OGIEŃ!!!


Mnogość projektów, w które angażują się artyści improwizujący przyprawić może o zawrót głowy każdego. Śledzenie ich wszystkich poczynań, jest tyleż pasjonujące, co często niełatwe. Utrudnia to często duża ilość spotykających i krzyżujących się ze sobą pomysłów czy konfiguracji brzmień.
Biorąc pod uwagę liczbę kolaboracji, do ścisłej europejskiej, a może i światowej czołówki z pewnością należy Mats Gustafsson. Urodzony w Szwecji, w połowie lat 60 XX wieku muzyk ma już na swoim koncie dziesiątki  albumów, nagranych zarówno w roli lidera jak i współlidera oraz takie, na których wystąpił jako gość lub członek większego składu. Lista osób, z którymi współpracował zawiera zarówno nazwiska gigantów sceny muzyki improwizowanej, jazzu ale też elektroniki, noise’u czy eksperymentalnego rocka. To właśnie różnorodność  doświadczeń wyniesionych z tej współpracy wydaje się być kluczem do zrozumienia muzyki jednego z jego najnowszych projektów – skandynawskiego trio Fire!. Grupa od kilku lat na swoich płytach konsekwentnie łączy ze sobą wpływy współczesnej jazzowej awangardy, noise’owej elektroniki i krautrock’owej psychodelii. W skład trio oprócz grającego na saksofonach i pianie Rhodesa Gustafssona wchodzą obsługujący bas, gitarę elektryczną i organy Hammonda Johan Berthling oraz bębniarz Andreas Werliin - obaj udzielający się równolegle w innych projektach. To co wspólnie proponują ci trzej panowie, z całą pewnością nie jest adresowane do ortodoksyjnych fanów jazzu.
Najnowsza płyta Fire! nosząca tytuł (Without Noticing) pojawiła się na sklepowych półkach w drugiej połowie zeszłego roku i choć jest to piąta (nie biorąc pod uwagę winylowej EP’ki) pozycja w dorobku grupy, to zaledwie druga po debiutanckim "You Liked Me Five Minutes Ago" nagrana stricte jako trio. Muzyka, którą zespół zawarł na swoim najnowszym wydawnictwie jest logiczną kontynuacją wcześniejszych poszukiwań grupy. Właśnie kontynuacja wydaje mi się tu słowem najwłaściwszym. bo pomimo podobieństw pomiędzy nowym a poprzednimi wydawnictwami i poruszania się w tej samej wypracowanej już przez lata stylistyce grupa wyraźnie się rozwinęła. Brzmienie nowego albumu jest mocniejsze niż kiedykolwiek przedtem, śmiało można się  w nim doszukać inspiracji sludge metalem. Osadzona w powolnych tempach praca sekcji rytmicznej buduje nieustanny transowy puls będący platformą dla szalonej saksofonowej improwizacji Gustafssona, który raz podkręca grę kolegów, innym razem poruszając się jakby zupełnie wbrew, czy obok niej.
Rozpoczynający płytę „Standing On A Rabbit” to po prostu seria kakofonicznych pisków i sprzężeń, wyrywających słuchacza z codziennego dźwiękowego otoczenia. Introdukcja, która odcina jak nożem od tego co dzieje się wokół i brutalnie kieruje uwagę odbiorcy na to co za chwilę popłynie z głośników. Kolejny utwór „Would I Whip” to motoryczna rockowa sekcja, i łkające dźwięki saksofonów  nawarstwiające się podczas trwania utworu. W podobnej stylistyce utrzymany jest kolejny na płycie „Your Silhouette On Each”, który kojarzy mi się nieodparcie z granym na zwolnionych obrotach blues-rockiem. Następną kompozycję „At Least On Your Door”  rozpoczyna rzewne kwilenie saksofonu przełamane przez żywo pulsującą perkusję. W tym utworze sekcja podkręca nieco obroty, a Gustafsson udawadnia, że potrafi dąć w swoje instrumenty nie tylko z niesamowitym zacięciem, ale i z ogromnym wyczuciem operuje dźwiękami. „Tonight More, Much More” otwiera balladowy motyw podkreślony grą klawiszy, dając słuchaczowi chwilę pozornego wytchnienia.  W rzeczywistości przygotowuje on grunt pod pojawiający się z wolna w tle drone’owy szum. Z biegiem utworu sprzężenia, to wysuwają się na pierwszy plan, to znów pozwalają przebić się motywowi przewodniemu,  ciągle stanowiąc dla niego niepokojący kontrast. Początek kolejnego utworu „Molting Slowly” sprawia wrażenie nieco chaotycznego,  jak gdyby cała konstrukcja tworzona do tej pory przez zespół powoli zaczynała rozpadać się na fragmenty. W drugiej części utworu następuje wyciszenie, a zawodzący smutno saksofon każe słuchaczowi zastanowić się nad tym czego przed chwilą był świadkiem. W głowie odbiorcy powstaje wrażenie, jakie musi mieć każdy kto spogląda na pobojowisko nad którym opada kurz po zakończonym dopiero co ciężkim boju. Kończący płytę kakofoniczny „I Mostly Stare” to klamra spinająca całość albumu. Odbyliśmy daleką podróż. Witamy ponownie w rzeczywistości.
Nieodłączną cechą muzyki prezentowanej przez Fire! jest intensywność. Słuchacz może doświadczyć wrażenia stopniowego wciągania w głąb dźwiękowej dżungli, gdzie wszystko jest transowe, lepkie, nieco może duszne - ale w jakiś dziwny sposób fascynujące i oplatające umysł. Najnowsza płyta tria to podróż po muzycznych obszarach, które wciąż niewielu artystów decyduje się eksplorować. To nie jest jazz z domieszką rocka, i elektroniki, ani noise-rock z domieszką improwizacji. To muzyka gdzie każdy z elementów jest równie ważny, dzięki temu można słuchać tej płyty wiele razy – za każdym razem odbierając muzykę na niej zawartą w nieco inny sposób -.wraz z kolejnymi przesłuchaniami odkrywając jej następne warstwy. Zdecydowanie  polecam.






Tekst ukazał się w kwietniowym numerze miesięcznika JazzPress - do pobrania pod linkiem:

środa, 22 stycznia 2014

Znieczulenie.

Są takie płyty, które wchodzą w głowę od pierwszego przesłuchania, i nie chcą już nigdy jej opuścić. Po prostu zapętlają się na zwojach mózgowych i grają. Człowiek łapie się od czasu do czasu na tym, że nuci sobie melodie, a jak zaczyna się zastanawiać co właściwie gra mu z tyłu głowy, wtedy okazuje się - tak to właśnie ten album!
Jedną z takich płyt jest dla mnie drugi album amerykańskiej grupy Morphine noszący tytuł "Cure For Pain".
Muzyka zespołu bazuje na szeroko rozumianym rocku, ale jak to się często zdarza wśród moich muzycznych ulubieńców nie ogranicza się tylko do tego poletka. Muzycy tria zręcznie łączą rockową motorykę z bluesem i jazzem, na płycie pobrzmiewają też gdzieniegdzie echa amerykańskiego folku i piosenek bardów spod znaku Boba Dylana. To chyba właśnie "piosenka" jest słowem-kluczem do tej muzyki - za pomocą niezbyt rozbudowanego instrumentarium i minimum środków Morphine serwuje świetne melodie, nie tracąc przy tym charakterystycznego drapieżnego i chropowatego brzmienia, przykładami mogą być chociażby otwierający album utwór "Buena", czy "Marry Won't You Call My Name?". Instrumentem który bez wątpienia nadaje ton muzyce i odpowiada za budowanie klimatu kompozycji jest tu saksofon, czasem liryczny, ale często odzywający się z charakterystyczną chrypką. Na tym muzycznym podkładzie basista zespołu Marc Sandman bardzo przyjemnym dla ucha głosem wyśpiewuje  poruszające się w dosyć specyficznej poetyce teksty.
Płyty "Cure For Pain" słucha się wyśmienicie. Przy całej prostocie tej muzyki zespołowi udało się uniknąć banału i miałkości - słuchając tego albumu mam odczucie, że jest na nim dokładnie tyle dźwięków ile powinno być, ani za dużo, ani za mało.W żadnym wypadku nie jest to też muzyka przekombinowana - proste, wpadające w ucho melodie, bluesowo-rockowy drive, nieco hipnotyzujący głos wokalisty i operujący z dużym wyczuciem saksofon sprawiają, że płyta wciąga, pozwala zapomnieć o sprawach przyziemnych i oddać się znieczulającemu działaniu muzyki Morphine, A gdy umilkną ostanie dźwięki zamykającego album "Miles Davis' Funeral" palec sam wędruje, aby jeszcze raz wcisnąć "play". Cóż począć - morfina uzależnia...