niedziela, 20 kwietnia 2014

Z kopa go! Z kopa!



Ubiegły rok był czasem dużej aktywności Matsa Gustafssona i to zarówno jeżeli chodzi o nagrania jak i o działalność koncertową. Nie bałbym się nawet stwierdzić, że muzyk ten jest ostatnio w życiowej formie. Dowodzi tego  liczba znakomitych płyt w nagraniu których brał udział. O pierwszorzędnym, zeszłorocznym wydawnictwie trio Fire! piszę w innym miejscu, ze względu jednak na twórczą płodność tego artysty postanowiłem poświęcić mu od razu dwa teksty.
The Thing to formacja, w której oprócz Gustafssona występują grający na kontrabasie Ingebrigt Haker-Flaten oraz zasiadający za perkusją Paal Nilsen-Love. Około roku 2000 trio postanowiło w swojej twórczości połączyć tradycję amerykańskiego i europejskiego free jazzu – ze szczególnym uwzględnieniem twórczości Dona Cherry’ego - z garażowym rockiem spod znaku The Stooges. Efekty od samego początku istnienia zespołu były piorunujące – znakomite połączenie pierwotnego punkowego hałasu z jazzową improwizacją umożliwiły z miejsca wejście tej formacji do czołówki europejskiej awangardy i utrzymanie się tam bez większych problemów do dnia dzisiejszego.
Swoją najnowszą produkcję szwedzko-norweski projekt wypuścił w świat w listopadzie zeszłego roku. Album zatytułowany jest Boot! i jeżeli przejrzeć wszystkie tłumaczenia tego słowa na język polski, to do zawartości muzycznej albumu pasuje chyba najbardziej to oznaczające po prostu solidnego kopa.
Poza czterema autorskimi utworami zespołu nowy album zawiera również  dwie przeróbki cudzych kompozycji. O ile otwierający płytę temat Johna Coltrane’a „India” nie był dla mnie specjalnym zaskoczeniem – w końcu to „Trane” był jednym z protoplastów free, to już znajdujący się na trzecim miejscu utwór Duke’a Ellingtona „Heaven” trochę mnie zdziwił – ale o tym za moment.
Album rozpoczyna wspomniane już opracowanie tematu Johna Coltrane’a. Silny cios wymierzony słuchaczowi od razu w pierwszej sekundzie – pochód przesterowanego kontrabasu Hakera-Flatena i groźnie pomrukujący saksofon barytonowy Gustafssona suną przed siebie niczym czołg napędzany perkusyjną kanonadą Nilsena-Love. Od pierwszych dźwięków czuć moc i zupełny brak litości dla uszu słuchaczy. Z coltrane’owskiej kompozycji pozostał tylko surowy szkielet. W końcówce utworu perkusista gra tak, że kojarzy mi nieodparcie z muzyczną ekstremą spod znaku wytwórni Earache z kultową formacją Napalm Death na czele. Początek drugiej kompozycji utwierdza mnie w podobnych skojarzeniach – „Reboot” rozpoczyna się od bezlitosnego perkusyjnego blastu, po którym następuje saksofonowa erupcja. Dopiero druga część utworu oparta jest na rytmie, w którym można dopatrzeć się inspiracji twórczością Dona Cherry’ego. Saksofon nie daje jednak za wygraną rozrywając raz po raz strukturę rytmiczną swoim konwulsyjnym jazgotem. Muzyka znów zaczyna się rozpędzać i zapętlać na kilku dźwiękach, w tle rytmiczne klaskanie i improwizowane solo saksofonu na pierwszym planie. Trzeci utwór na płycie to kompozycja Duke’a Ellingtona „Heaven” – wychodzi od nieco nerwowej gry kontrabasu, ale tym razem Gustafsson pokazuje, że potrafi zagrać na saksofonie niemal lirycznie, a klimatu dopełnia Nilsen-Love delikatną (jak na przyjętą konwencję) grą na talerzach. Niezbyt długo muzycy pozwalają nam na sielankowy nastrój – po chwili niczym za pomocą kopnięcia w stół wszystko zostaje wywrócone i powraca surowe masywne brzmienie  z saksofonem zmieniającym zupełnie klasyczny temat  w totalny free-jazzowy odjazd. Kolejne trzy utwory dopełniające album to już kompozycje zespołu. „Red River” to eksplozja garażowo-punkowej energii okraszonej jazgotliwym saksofonem, ale i tu wkradają się nawiązania do twórczości Cherry’ego zmiecione po chwili przez perkusyjno-saksofonowy atak, z którego wyłania się gniotący pochód basowy. „Boot!” można by chyba uznać za dziwną kakofoniczna balladę, która z wolna przepoczwarza się w ścianę hałasu,  by pod sam koniec trwania utworu zaczarować kilkoma melancholijnymi dźwiękami. Ostatnia kompozycja na płycie nosząca tytuł „Epilog” to potężne, czternastominutowe zwieńczenie albumu. Pojawiają się w niej wszystkie dotychczas wykorzystane elementy, ale początkowo podane jakby na zwolnionych obrotach. Dopiero po upływie połowy czasu utwór nabiera rumieńców i jeszcze raz muzyka wpada w konwulsyjne punkowe podrygi, które zmieniają się po chwili  w jednostajny marszowy rytm, na tle którego Gustafsson jeszcze przez moment improwizuje, jeszcze tylko kilka uderzeń Nilsena-Love i kilka dźwięków kontrabasu i płyta dobiega końca.
 Boot! to potężna dawka surowej, prostej energii. Ja po jednym przesłuchaniu nie mam jednak dosyć – palec sam chce wcisnąć przycisk „play” by uszy jeszcze raz mogły poczuć to co pomimo prawie piętnastu lat grania wciąż powala w muzyce The Thing.


tekst ukazał się w kwietniowym numerze JazzPress, do pobrania pod linkiem:

poniedziałek, 7 kwietnia 2014

Niech zapłonie OGIEŃ!!!


Mnogość projektów, w które angażują się artyści improwizujący przyprawić może o zawrót głowy każdego. Śledzenie ich wszystkich poczynań, jest tyleż pasjonujące, co często niełatwe. Utrudnia to często duża ilość spotykających i krzyżujących się ze sobą pomysłów czy konfiguracji brzmień.
Biorąc pod uwagę liczbę kolaboracji, do ścisłej europejskiej, a może i światowej czołówki z pewnością należy Mats Gustafsson. Urodzony w Szwecji, w połowie lat 60 XX wieku muzyk ma już na swoim koncie dziesiątki  albumów, nagranych zarówno w roli lidera jak i współlidera oraz takie, na których wystąpił jako gość lub członek większego składu. Lista osób, z którymi współpracował zawiera zarówno nazwiska gigantów sceny muzyki improwizowanej, jazzu ale też elektroniki, noise’u czy eksperymentalnego rocka. To właśnie różnorodność  doświadczeń wyniesionych z tej współpracy wydaje się być kluczem do zrozumienia muzyki jednego z jego najnowszych projektów – skandynawskiego trio Fire!. Grupa od kilku lat na swoich płytach konsekwentnie łączy ze sobą wpływy współczesnej jazzowej awangardy, noise’owej elektroniki i krautrock’owej psychodelii. W skład trio oprócz grającego na saksofonach i pianie Rhodesa Gustafssona wchodzą obsługujący bas, gitarę elektryczną i organy Hammonda Johan Berthling oraz bębniarz Andreas Werliin - obaj udzielający się równolegle w innych projektach. To co wspólnie proponują ci trzej panowie, z całą pewnością nie jest adresowane do ortodoksyjnych fanów jazzu.
Najnowsza płyta Fire! nosząca tytuł (Without Noticing) pojawiła się na sklepowych półkach w drugiej połowie zeszłego roku i choć jest to piąta (nie biorąc pod uwagę winylowej EP’ki) pozycja w dorobku grupy, to zaledwie druga po debiutanckim "You Liked Me Five Minutes Ago" nagrana stricte jako trio. Muzyka, którą zespół zawarł na swoim najnowszym wydawnictwie jest logiczną kontynuacją wcześniejszych poszukiwań grupy. Właśnie kontynuacja wydaje mi się tu słowem najwłaściwszym. bo pomimo podobieństw pomiędzy nowym a poprzednimi wydawnictwami i poruszania się w tej samej wypracowanej już przez lata stylistyce grupa wyraźnie się rozwinęła. Brzmienie nowego albumu jest mocniejsze niż kiedykolwiek przedtem, śmiało można się  w nim doszukać inspiracji sludge metalem. Osadzona w powolnych tempach praca sekcji rytmicznej buduje nieustanny transowy puls będący platformą dla szalonej saksofonowej improwizacji Gustafssona, który raz podkręca grę kolegów, innym razem poruszając się jakby zupełnie wbrew, czy obok niej.
Rozpoczynający płytę „Standing On A Rabbit” to po prostu seria kakofonicznych pisków i sprzężeń, wyrywających słuchacza z codziennego dźwiękowego otoczenia. Introdukcja, która odcina jak nożem od tego co dzieje się wokół i brutalnie kieruje uwagę odbiorcy na to co za chwilę popłynie z głośników. Kolejny utwór „Would I Whip” to motoryczna rockowa sekcja, i łkające dźwięki saksofonów  nawarstwiające się podczas trwania utworu. W podobnej stylistyce utrzymany jest kolejny na płycie „Your Silhouette On Each”, który kojarzy mi się nieodparcie z granym na zwolnionych obrotach blues-rockiem. Następną kompozycję „At Least On Your Door”  rozpoczyna rzewne kwilenie saksofonu przełamane przez żywo pulsującą perkusję. W tym utworze sekcja podkręca nieco obroty, a Gustafsson udawadnia, że potrafi dąć w swoje instrumenty nie tylko z niesamowitym zacięciem, ale i z ogromnym wyczuciem operuje dźwiękami. „Tonight More, Much More” otwiera balladowy motyw podkreślony grą klawiszy, dając słuchaczowi chwilę pozornego wytchnienia.  W rzeczywistości przygotowuje on grunt pod pojawiający się z wolna w tle drone’owy szum. Z biegiem utworu sprzężenia, to wysuwają się na pierwszy plan, to znów pozwalają przebić się motywowi przewodniemu,  ciągle stanowiąc dla niego niepokojący kontrast. Początek kolejnego utworu „Molting Slowly” sprawia wrażenie nieco chaotycznego,  jak gdyby cała konstrukcja tworzona do tej pory przez zespół powoli zaczynała rozpadać się na fragmenty. W drugiej części utworu następuje wyciszenie, a zawodzący smutno saksofon każe słuchaczowi zastanowić się nad tym czego przed chwilą był świadkiem. W głowie odbiorcy powstaje wrażenie, jakie musi mieć każdy kto spogląda na pobojowisko nad którym opada kurz po zakończonym dopiero co ciężkim boju. Kończący płytę kakofoniczny „I Mostly Stare” to klamra spinająca całość albumu. Odbyliśmy daleką podróż. Witamy ponownie w rzeczywistości.
Nieodłączną cechą muzyki prezentowanej przez Fire! jest intensywność. Słuchacz może doświadczyć wrażenia stopniowego wciągania w głąb dźwiękowej dżungli, gdzie wszystko jest transowe, lepkie, nieco może duszne - ale w jakiś dziwny sposób fascynujące i oplatające umysł. Najnowsza płyta tria to podróż po muzycznych obszarach, które wciąż niewielu artystów decyduje się eksplorować. To nie jest jazz z domieszką rocka, i elektroniki, ani noise-rock z domieszką improwizacji. To muzyka gdzie każdy z elementów jest równie ważny, dzięki temu można słuchać tej płyty wiele razy – za każdym razem odbierając muzykę na niej zawartą w nieco inny sposób -.wraz z kolejnymi przesłuchaniami odkrywając jej następne warstwy. Zdecydowanie  polecam.






Tekst ukazał się w kwietniowym numerze miesięcznika JazzPress - do pobrania pod linkiem: