sobota, 10 sierpnia 2013

Co cesarskie to Zornowi...

                Ta płyta mną wstrząsnęła. Każdy, kto słucha muzyki zna to uczucie, kiedy wkłada świeżo odfoliowaną płytę do odtwarzacza i wciska „play” czekając, co się wydarzy. Po odpaleniu tej konkretnej, zawartość przeszła moje najśmielsze oczekiwania (a twórczość Johna Zorna śledziłem już wcześniej – nie wyobrażam sobie reakcji osoby kompletnie nie mającej pojęcia któż to jest pan Zorn).
                Muzykę na ten album stworzył John Zorn kierując się chyba zasadą Alfreda Hitchcocka, mówiącą że najpierw powinno nastąpić trzęsienie ziemi, a potem napięcie już tylko rośnie. Płyta została podzielona na sześć części nazwanych Litaniami, każda kolejna jest dźwiękową ilustracją szaleństw i wyrafinowanego bestialstwa rzymskiego cesarza Heliogabala. Słuchacz od początku zostaje zaatakowany przez ciężkie uderzenie  sekcji rytmicznej w składzie Trevor Dunn i Joey Baron mieszczące się stylistycznie pomiędzy metalem a noisem. Na tle sekcji zupełnie atonalne wokalizy wykonuje Mike Patton – niezrównany jeżeli chodzi o wszelkie wokalne szaleństwa, co na tym albumie udowadnia w pełnej krasie, szczególnie popisując się w Litanii Czwartej. Środki wyrazu użyte na tym albumie są jednak dużo bogatsze, miejscami pojawiają się ambientowo-elektroniczne wyciszenia (Odpowiedzialna za nie jest Ikue Mori) i piękne żeńskie chórki. Prawdziwą solą tej płyty są jednak organy Hammonda, za którymi zasiada Jamie Saft, w chwilach wytchnienia po spazmatycznych atakach sekcji i świdrująco-atonalnych popisach duetu Patton/Zorn to właśnie gra Safta buduje napięcie, a gdy pozostali muzycy znów podkręcają obroty, pokrywa i uzupełnia całość klawiszowymi plamami i pasażami.

                Ten album stworzył w mojej głowie kompletnie nową definicję ekstremy w muzyce. Pierwsze jej odsłuchanie nie było właściwie słuchaniem, nazwałbym to raczej zderzeniem z nową jakością – brutalna, momentami wręcz wulgarna siła metalu i noise’u poprzeplatana koronkowej urody przerywnikami czerpiącymi zarówno z ambientu jak i chorału, a całość doprawiona awangardą i free jazzem. Totalny muzyczny tygiel, którego wysłuchanie rodzi nieco schizofreniczne odczucia, ale chyba taki był właśnie zamiar twórców biorąc pod uwagę biografię nieświętego patrona płyty.

"Litany I"


"Litany III"