niedziela, 17 marca 2013

Cichej drogi już czas.


                Dziś o albumie, którym Miles Davis na dobre  rozpoczął „elektryczny” okres w swojej twórczości, a ja z kolei od tej płyty, kilka dobrych lat temu rozpocząłem moją przygodę z muzyką Milesa. Przyznam nieskromnie, że był to początek co najmniej bardzo dobry, i uważam od tamtego czasu, że słuchanie jazzu należy rozpoczynać właśnie od „In A Silent Way”.
                Wydana w 1969 roku płyta zawiera tylko dwie kompozycje. Davis zrezygnował z „piosenkowych” czasów utworów i postanowił rozbudować je aż do formy suity. Dzięki temu kiedy słucham tego albumu mam wrażenie ciągłości, moja percepcja nie jest zmuszona do „przeskoków” co pięć, czy sześć minut, mogę coraz bardziej zanurzać się w muzykę, która jest (piszę to z pełną świadomością) chyba najlepszą dźwiękową ilustracją spokoju i ciszy jaka kiedykolwiek powstała.  „In A Silent Way” to płyta wyciszająca i elektryzująca zarazem, ta muzyka płynie, muska słuchacza delikatnie, ale gdzieś pod spodem ma niesamowity nerw, jakąś iskrę, jakby podskórnie pulsowała skrywaną na pierwszy rzut ucha energią.
 Jak zawsze u Milesa genialnie grają instrumentaliści, jak gdyby już w momencie nagrywania mieli świadomość, że tworzą dzieło przełomowe. Davis prawdopodobnie miał jakiś nadprzyrodzony dar do tworzenia wyśmienitych składów, a muzycy, którzy rozpoczynali kariery w jego zespole zwykle zachodzili bardzo daleko na swojej twórczej drodze.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz