Ubiegły rok był czasem dużej aktywności
Matsa Gustafssona i to zarówno jeżeli chodzi o nagrania jak i o działalność
koncertową. Nie bałbym się nawet stwierdzić, że muzyk ten jest ostatnio w
życiowej formie. Dowodzi tego liczba
znakomitych płyt w nagraniu których brał udział. O pierwszorzędnym,
zeszłorocznym wydawnictwie trio Fire! piszę w innym miejscu, ze względu jednak
na twórczą płodność tego artysty postanowiłem poświęcić mu od razu dwa teksty.
The Thing to formacja, w której oprócz
Gustafssona występują grający na kontrabasie Ingebrigt Haker-Flaten oraz
zasiadający za perkusją Paal Nilsen-Love. Około roku 2000 trio postanowiło w
swojej twórczości połączyć tradycję amerykańskiego i europejskiego free jazzu –
ze szczególnym uwzględnieniem twórczości Dona Cherry’ego - z garażowym rockiem
spod znaku The Stooges. Efekty od samego początku istnienia zespołu były
piorunujące – znakomite połączenie pierwotnego punkowego hałasu z jazzową
improwizacją umożliwiły z miejsca wejście tej formacji do czołówki europejskiej
awangardy i utrzymanie się tam bez większych problemów do dnia dzisiejszego.
Swoją najnowszą produkcję
szwedzko-norweski projekt wypuścił w świat w listopadzie zeszłego roku. Album
zatytułowany jest Boot! i jeżeli
przejrzeć wszystkie tłumaczenia tego słowa na język polski, to do zawartości
muzycznej albumu pasuje chyba najbardziej to oznaczające po prostu solidnego
kopa.
Poza czterema autorskimi utworami
zespołu nowy album zawiera również dwie
przeróbki cudzych kompozycji. O ile otwierający płytę temat Johna Coltrane’a
„India” nie był dla mnie specjalnym zaskoczeniem – w końcu to „Trane” był
jednym z protoplastów free, to już znajdujący się na trzecim miejscu utwór
Duke’a Ellingtona „Heaven” trochę mnie zdziwił – ale o tym za moment.
Album rozpoczyna wspomniane już
opracowanie tematu Johna Coltrane’a. Silny cios wymierzony słuchaczowi od razu
w pierwszej sekundzie – pochód przesterowanego kontrabasu Hakera-Flatena i
groźnie pomrukujący saksofon barytonowy Gustafssona suną przed siebie niczym
czołg napędzany perkusyjną kanonadą Nilsena-Love. Od pierwszych dźwięków czuć
moc i zupełny brak litości dla uszu słuchaczy. Z coltrane’owskiej kompozycji
pozostał tylko surowy szkielet. W końcówce utworu perkusista gra tak, że
kojarzy mi nieodparcie z muzyczną ekstremą spod znaku wytwórni Earache z
kultową formacją Napalm Death na czele. Początek drugiej kompozycji utwierdza
mnie w podobnych skojarzeniach – „Reboot” rozpoczyna się od bezlitosnego
perkusyjnego blastu, po którym następuje saksofonowa erupcja. Dopiero druga
część utworu oparta jest na rytmie, w którym można dopatrzeć się inspiracji
twórczością Dona Cherry’ego. Saksofon nie daje jednak za wygraną rozrywając raz
po raz strukturę rytmiczną swoim konwulsyjnym jazgotem. Muzyka znów zaczyna się
rozpędzać i zapętlać na kilku dźwiękach, w tle rytmiczne klaskanie i
improwizowane solo saksofonu na pierwszym planie. Trzeci utwór na płycie to
kompozycja Duke’a Ellingtona „Heaven” – wychodzi od nieco nerwowej gry
kontrabasu, ale tym razem Gustafsson pokazuje, że potrafi zagrać na saksofonie
niemal lirycznie, a klimatu dopełnia Nilsen-Love delikatną (jak na przyjętą
konwencję) grą na talerzach. Niezbyt długo muzycy pozwalają nam na sielankowy
nastrój – po chwili niczym za pomocą kopnięcia w stół wszystko zostaje
wywrócone i powraca surowe masywne brzmienie
z saksofonem zmieniającym zupełnie klasyczny temat w totalny free-jazzowy odjazd. Kolejne trzy
utwory dopełniające album to już kompozycje zespołu. „Red River” to eksplozja
garażowo-punkowej energii okraszonej jazgotliwym saksofonem, ale i tu wkradają
się nawiązania do twórczości Cherry’ego zmiecione po chwili przez perkusyjno-saksofonowy
atak, z którego wyłania się gniotący pochód basowy. „Boot!” można by chyba
uznać za dziwną kakofoniczna balladę, która z wolna przepoczwarza się w ścianę
hałasu, by pod sam koniec trwania utworu
zaczarować kilkoma melancholijnymi dźwiękami. Ostatnia kompozycja na płycie
nosząca tytuł „Epilog” to potężne, czternastominutowe zwieńczenie albumu.
Pojawiają się w niej wszystkie dotychczas wykorzystane elementy, ale początkowo
podane jakby na zwolnionych obrotach. Dopiero po upływie połowy czasu utwór
nabiera rumieńców i jeszcze raz muzyka wpada w konwulsyjne punkowe podrygi,
które zmieniają się po chwili w
jednostajny marszowy rytm, na tle którego Gustafsson jeszcze przez moment
improwizuje, jeszcze tylko kilka uderzeń Nilsena-Love i kilka dźwięków kontrabasu
i płyta dobiega końca.
Boot! to potężna dawka surowej, prostej
energii. Ja po jednym przesłuchaniu nie mam jednak dosyć – palec sam chce
wcisnąć przycisk „play” by uszy jeszcze raz mogły poczuć to co pomimo prawie
piętnastu lat grania wciąż powala w muzyce The Thing.
tekst ukazał się w kwietniowym numerze JazzPress, do pobrania pod linkiem:
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz