Każdy kto z zamiłowaniem
słucha muzyki ma w swojej kolekcji płyty, do których wraca ze szczególnym
upodobaniem. Nie muszą to być wcale „żelazne” pozycje z kanonu danego gatunku.
Niektóre nagrania nie weszły do głównego nurtu tylko jakimś nieszczęśliwym
zbiegiem okoliczności, poprzez zwyczajny przypadek. Wydane w nieodpowiednim
czasie, bez odpowiedniego wsparcia promocyjno-medialnego, przez niszowe
wytwórnie. Ile takich albumów macie w swoich zbiorach drodzy kolekcjonerzy?
Nawet jeśli są to nagrania artystów znanych i cenionych, nie zawsze spotkały
się z należnym im uznaniem.
Trudno napisać o
Fredzie Herschu, ze jest artystą nieznanym lub niedocenionym, ale mam
nieodparte wrażenie, ze wciąż nie doczekał się należnego mu miejsca, a jego
muzyka trafia w naszym kraju zaledwie do wąskiego grona zainteresowanych osób.
A przecież Hersch to pianista znakomity – posiada feeling, wyobraźnię i
znakomity warsztat. Jego gra budzi we mnie skojarzenie z pianistyką wielkiego
Ahmada Jamala – podobne jest u obu artystów wyważenie pomiędzy techniką, wirtuozerią
a wyczuciem nastroju, wibracją, która sprawia, ze muzyka staje się przyjazna i
ciepła w odbiorze.
Płyta, o której dziś
piszę trafiła jednak do moich zbiorów z innego powodu niż to, ze nagrał ją
wspomniany pianista. Powodem byli dwaj goście, którzy dołączyli do tria Herscha
przy okazji sesji nagraniowej albumu. Skład tradycyjnego fortepianowego trio
poszerzony został o trębacza, jednego z najwybitniejszych przedstawicieli
nowojorskiej awangardy Ralpha Alessiego, oraz nie mniej znakomitego saksofonistę
Tony’ego Malaby’ego. To właśnie ich nazwiska spowodowały moje zainteresowanie tym
albumem. Obaj muzycy są mistrzami w grze na swoich instrumentach, więc jeśli
uzupełnimy skład o sekcję rytmiczną w składzie Nasheet Waits za bębnami i Drew
Gress na kontrabasie, to możemy się spodziewać nagrań dalekich od przeciętności.
Płyta zatytułowana po prostu Fred Hersch
Trio + 2 z pewnością spełnia te oczekiwania.
Za każdym razem, gdy
rozbrzmiewają pierwsze dźwięki otwierającego album utworu „A Riddle Song” przypominam sobie jak bardzo lubię tę płytę. Czuję
podskórne mrowienie, bo wiem, ze za chwilę spotka mnie coś wyjątkowo
przyjemnego. Muzyka z Fred Hersch Trio +
2 pomimo obecności gości mocno związanych z awangardą nie ma w sobie nic z tego
z czym awangarda jazzowa zwykła się kojarzyć. Dziesięć wypełniających album
kompozycji to granie osadzone w stylistyce post-bopu, sięgające do korzeni w
sposób przemyślany i zaaranżowany z ogromnym smakiem.
Album wydany został
nakładem nowojorskiej oficyny Palmetto Records w marcu 2004 roku. Upłynęło więc
już dziesięć lat od kiedy płyta ukazała się na rynku, a dla mnie wciąż jest
albumem, do którego wracam regularnie i za każdym razem z niekłamaną
przyjemnością wsłuchuję się w dźwięki płynące z głośników.